Sign up with your email address to be the first to know about new products, VIP offers, blog features & more.

Chennai: jak się bawią bogate Indie. Plus w 50h przez subkontynent

Przez kilka dni pobytu w Chennai niemal nie doświadczam brudu, hałasu i biedy. Mieszkam w klimatyzowanym apartamencie, wożę się klimatyzowanym autem i chadzam na przyjęcia do pięciogwiazdkowych hoteli. Absolutnie nie czuję się jak w Indiach.

A potem trzeba się przetransportować daleko na północ, do Nepalu, co zajmuje mi jedyne 55 godzin.

DSCN8727
Maryann, znajoma Hinduska, zapowiada show

Jedyną opcją wydostania się ze Sri Lanki jest samolot. Prom na tej trasie niestety przestał kursować parę lat temu. Najtańszy jest lot do niedaleko położonego Chennai. Jako, że już tam byłam i mam znajomego couchsurfera, Suresha, zapowiadam się z ponownymi odwiedzinami. Suresh w środku nocy (lot był o 2.30 i o 4 lądowałam w Indiach, idiotyzm!) przyjeżdża po mnie na lotnisko odległe od niego o godzinę jazdy, co pozwala mi ominąć hordy taksówkarzy na mnie czyhających. Ładuję swój plecak do wygodnego auta – takie rzeczy w podróży docenia się podwójnie.

U Suresha mam swój własny pokój z prywatną łazienką i ołtarzykiem, z którego unosi się zapach kadzideł, Wi-Fi i inne luksusy, takie jak sprzątaczka przychodząca codziennie i kucharz, który niestety akurat ma wolne :P Osiedle jest strzeżone, mieszka na nim ponoć kilku obcokrajowców, miejscowi są więc do widoku białej skóry przyzwyczajeni i nie gapią się tak jak gdzie indziej :) Okolica jest kompletnie nieinteresująca z punktu widzenia turysty, ale pod nosem w odległości trzech minut pieszo mam uliczkę z kilkoma świetnymi i tanimi restauracjami, stoiska z kokosami i świeżymi sokami. Obiad to wydatek jakichś 25 rupii (1,5 zł)! Raj. Ogólnie bardzo tu przyjaźnie – przez kilka dni nikt mnie nawet nie próbował oszukać czy zaczepiać na ulicy.

DSCN8734
kawałek za bramą sterylnego osiedla

Już pierwszego wieczoru wybieramy się na elegancki bankiet w hotelu***** Grand Chola. Organizuje go i załatwia nam wejściówki kumpela Suresha, Maryann. Chyba pierwszy raz w podróży zastanawiam się „co by tu ubrać?”… Nic z mojej podróżnej garderoby nie nadaje się na takie salony. Mając w pamięci jak wyzywająco ubrane były Hinduski na poprzedniej podobnej imprezie w Mumbaju, zakładam krótką sukienkę, ale szybko okazuje się, że to był błąd, bo tu wszystkie kobiety noszą sari, a ja czuję się jak nie powiem kto. Jest to kongres hinduskich kardiologów. Niby prowadzony po angielsku, ale ciężko mi cokolwiek zrozumieć, z tym ichniejszym akcentem się chyba nigdy nie oswoję. S. jest znudzony, bo często z grzeczności chadza na imprezy koleżanki, ale dla mnie to coś nowego – przestrzenne wnętrza luksusowego hotelu robią wrażenie. Tak samo jak i „parkowacze” samochodów przed wejściem do niego – takie rzeczy też tylko w Indiach i na filmach do tej pory widziałam.

Oglądamy show taneczny – występuje Shobana, ponoć jedna z najpopularniejszych indyjskich tancerek. Taniec robi wrażenie (nawet na znudzonym Sureshu), ale gwiazdka jest bardzo kapryśna, nie pozwala nawet robić zdjęć. Są też bębny, a potem drinki – mi się podoba, ale towarzystwo chce się stamtąd jak najszybciej zmyć. Jedziemy więc na kolację do przeciętnej knajpy, jedzenie jest jednak niezmiennie pyszne. Maryann płaci za wszystkich i widzę, że daje duży napiwek. Potem kolesiowi, który tylko wskazał nam miejsce do parkowania wciska 100 rupii! Szasta pieniędzmi.

Potem pijemy żubrówkę, którą przywiozłam z PL. Suresh miał kiedyś dziewczynę Polkę i był w naszym kraju kilka razy, ale jej jeszcze nie próbował. Zachwyca się trawą w środku, zjada ją, a potem opowiada znajomym historyjkę o sikach żubra i wszyscy w to wierzą, dziwiąc się, jak można pić coś tak obleśnego :)

Dzień po moim przyjeździe Suresh musi nagle wylecieć służbowo na Filipiny – niedawno awansował na trenera reprezentacji Indii juniorów w tenisa i w Manili mają zawody. Zostawia mi klucze i mam chatę wolną. Jest mi tu tak dobrze, że ociągam się z wyjazdem.

Cały dzień zajmuje mi zakup biletu na pociąg i poszukiwania kantoru, żeby kupić dolary na nepalską wizę, bo nie mogę nigdzie znaleźć info, czy na granicy można też płacić w rupiach (MOŻNA! ale przelicznik kiepski, lepiej jednak dolce mieć), jednak bezskutecznie – nie pozwalają wymieniać kasy obcokrajowcom, tzn teoretycznie małe kwoty się da, ale mają jedynie banknot 100 dolców i nie chcą mi go sprzedać! Suresh próbuje mi pomóc na odległość – obdzwania swoich znajomych, pytając, czy nie mają dolarów w domu, ale niestety nie mają, w końcu radzi mi jechać na lotnisko, bo tam na pewno jest kantor, jeden z dwóch w tak olbrzymim mieście. Jako, że to daleko, postanawiam zaryzykować i jechać do Nepalu tylko z rupiami.

Podczas jednego ze spacerów nadeptuję na szpilkę, która mi się wbija pionowo prawie cała w stopę – czaicie, jakiego trzeba mieć pecha? ;] Przez kilka kolejnych dni przez to kuleję.

DSCN8740
Chennai – prawie pusty przedział dla kobiet w podmiejskiej kolejce, inne są przepełnione

Pociąg na północ planowo jedzie 40 h, ale oczywiście jest jeszcze opóźniony o 2 godziny. Tym razem po raz pierwszy zainwestowałam w klasę AC3, bo w sleeperze tylu godzin z non stop zagadującymi współpasażerami bym nie wyrobiła.

Moja odporność na syf, brud i smród i ekscytacja różnicami kulturowymi najwyraźniej znacznie spadła od poprzedniej podróży po Indiach. Wkurza mnie duże już dziecko ryczące całą drogę – rozwydrzone, z krzykiem i dzikim piskiem wszystko wymusza, a rodzice się cieszą, zamiast mu przywalić jak to się przecież w Indiach robi. Nikt im nie zwraca uwagi, to znaczy, że nikomu to nie przeszkadza, a ja nie jestem u siebie, więc sobie mówię, że muszę się przystosować – błąd? Z drugiej strony rodzinka z niby rozkosznym, cichym bobasem, ale zabawia go cały czas piszczącą zabawką, sama się przy tym bawiąc lepiej niż dziecko. Na dodatek ktoś chrapie niemiłosiernie.
Co chwilę ktoś odsłania mi zasłonkę i zagląda do środka. Drą się, bekają, charczą, myślałam, że pod tym względem w dwa razy droższym od sleepera AC3 będzie choć trochę lepiej…

Za to jedzenie, jak zwykle, nie zawodzi:

DSCN8744

DSCN8749
meals on wheels – jedzenie na kółkach

Przez ponad 40 godzin w ogóle nie muszę ruszać się z leżanki, jedzenie samo do mnie przychodzi. Obrabiam zdjęcia, oglądam filmy, czytam książkę, wysypiam się – jazda mija błyskawicznie i mega wygodnie.

Tu okna się nie otwierają, więc nie można wyrzucać przez nie odpadków, jak to się zwykle robi, ale wymiata śmietnik, który nigdy się nie przepełnia – odpadki i tak lecą prosto na tory, bo za klapką imitującą kosz jest po prostu dziura w podłodze :)

pociąg3AC
L: w całym kraju tory wyglądają właśnie tak…; P: nocny pociąg, klasa 3AC

Przesiadka w Gorakhpurze – kolejne duże miasto bez charakteru:

DSCN8770

DSCN8772

Potem już tylko 3 godziny autobusem i późnym wieczorem jesteśmy na granicy. Piszę w liczbie mnogiej, bo po drodze spotykam dwie Szkotki. To najczęściej uczęszczane przejście z  Indii do Nepalu, mimo to stoi tam tylko mały barak, a strażnicy śpią. Mijamy przejście nawet się nie orientując, że to już i dopiero napis „welcome to Nepal” daje nam do myślenia, cofamy się więc do budy i budzimy graniczników, żeby nie mieć problemów potem przy wyjeździe. Dużo przydatnych info o tym przejściu znajdziecie też tu (w rupiach indyjskich i nepalskich na 100% MOŻNA za wizę płacić).

Jesteśmy wymęczone, ale miasteczko znajdujące się zaraz za granicą to najokropniejsze, co może się przydarzyć zmęczonemu turyście po tylu godzinach jazdy i nie chcemy utknąć tu na noc, więc próbujemy od razu jechać dalej- ja do Pokhary, a one do Katmandu, ale wciskają nam kit (później się dowiaduję, że bardzo tu popularny) pod tytułem „strajk”- „madame, no bus, Istrike”. Szkotki zastanawiają się: „co to jest Istrike?”. Oni chyba nie umieją wymawiać „s” bez „i” z przodu :) Strajk ponoć jutro w całym kraju i jedyną opcją jest przelotowy autobus z pobliskiej miejscowości, do której on nas zawiezie. Nie chce mi się w to wierzyć, ale pytamy kilku osób i wszyscy o tym strajku mówią. Dobrze zorganizowana ściema. Jedziemy z gościem taksówką jakieś 40 minut (na szczęście za w miarę rozsądną cenę) i tam wsiadam w nocny autobus- najlokalniejszy z lokalnych. Po 55 godzinach w drodze o piątej nad ranem przybywam wreszcie do zimnej o tej porze dnia Pokhary. O przemieszczaniu się po nepalskich drogach będzie następnym razem.

A podczas drugiego transferu przez Indie, po drodze z Nepalu do Tajlandii, znów podróż sleeperem:

DSCN0334
nie dla wszystkich starcza miejscówek
DSCN0341
morze taksówek w Kalkucie

DSCN0339

DSCN0342
patriotyczne napisy na ciężarówkach

Zobacz relację z mojego wcześniejszego pobytu w Chennai.

Skomentuj emiwdrodze Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

8 Comments
  • Domi
    17 maja, 2013

    to już wiem po co ci były zatyczki do uszu :D

    • emiwdrodze
      17 maja, 2013

      często się przydają w podróży, teraz np. mnie chronią przed pobudką o 4.30, kiedy to muezin wzywa na pierwszą poranną modlitwę :P

  • Karolina Łuczak
    10 maja, 2013

    Co do tego ubrania na imprezie w Indiach – mi się kiedyś podobna sytuacja tam przytrafiła, tyle, że była to jak się okazało spontaniczna impreza rodzinna pełna wujków, babć i ciotek, a ja jako zupełnie nieświadoma „gwiazda wieczoru” wystąpiłam w… pidżamie. Masakra:)

  • backpacktours
    5 maja, 2013

    co taka długa przerwa? juz miesiac mija!

  • pojechana
    22 kwietnia, 2013

    „Zachwyca się trawą w środku, zjada ją, a potem opowiada znajomym historyjkę o sikach żubra i wszyscy w to wierzą, dziwiąc się, jak można pić coś tak obleśnego :D” hahahaha oplułam monitor (niestety nie Żubrówką”) :-D

    • emiwdrodze
      22 kwietnia, 2013

      ejj ale toż to fenomen, że dla Hindusów istnieje jedna rzecz, która jest obleśna :O :D

      • Pojechana
        22 kwietnia, 2013

        Chociaż jedna! „Moi” Chińczycy myślę by się nie skrzywili ;-)