Sign up with your email address to be the first to know about new products, VIP offers, blog features & more.

Gorączka denga po raz drugi – czy taka groźna?

Posted on 9 m read

Po pierwszej przechorowanej dendze (najpowszechniejszej w tropikach chorobie przenoszonej przez komary) powtarzano mi: „I znowu pakujesz się do tej Azji? Nie powinnaś tam teraz przez co najmniej rok wracać!”. Niektórzy znajomi słyszeli to wręcz (o zgrozo!) od ponoć wyedukowanych w tym temacie lekarzy medycyny tropikalnej i dali się im zastraszyć. Dziś, po przejściu dengi dwukrotnie, żyję, mam się dobrze i wcale nie zamierzam ciepłych krajów opuszczać.

I stało się. Druga denga. Z nudów (a może bardziej z chęci opisania tego na blogu?) założyłam swój własny dziennik choroby, żeby udokumentować to, co wymęczona gorączką już po kilku dniach nieświadomie wypychałam z pamięci.

Dzień 1.
Dzień jak codzień. Budzę się wypoczęta i rzucam w wir przygotowań na przyjęcie kolejnych gości. Wszystko jest ok, aż w pewnym momencie kręci mi się w głowie i czuję, że jak zaraz się nie położę to zemdleję.
Gościmy akurat dwójkę Belgów, którzy, mimo że na biednych absolutnie nie wyglądają, po Azji jeżdżą stopem, a po wizycie u nas planują trip po Australii – chcą przemierzać ją pociągami towarowymi, choć słyszeli sporo historii o tym, jak ktoś wyskakując z nich nogę stracił i jak to policja ostatnio coraz bardziej tępi takich pasażerów na gapę. Wcześniej przejechali pół Afryki motorami. Lubię takich gości, lubię takie historie i mogłabym z nimi przegadać dzień cały, ale siły mnie opuszczają i zamiast tego spędzam go w łóżku trzęsąc się z zimna. A w powietrzu ponad 30 stopni.

Gdzieś z tyłu głowy już tli mi się nieśmiała myśl, że to znów denga, ale nie dopuszczam jej do siebie, bo nieraz już słyszałam jak lekarze radzą zaprzestanie podróży do krajów tropikalnych po pierwszym zachorowaniu, tłumacząc, że ryzyko jest zbyt duże, że zejść z tego świata można, że drugie (i każde kolejne) ma często przebieg o wiele cięższy od pierwszego. Ciągle mam nadzieję, że to jakaś jednodniówka – w końcu w tym klimacie i warunkach higienicznych każdy coś takiego od czasu do czasu przechodzi.

Dzień 2.
Ale mnie bolą nerki! A już po łyknięciu paracetamolu myślałam, że przekręcę się z bólu – jakbym przedawkowała, a przecież wzięłam tylko jedną tabletkę. Pić! Dużo pić! Próbuję, ale przychodzi to ciężko, łyk po łyku, a już na myśl o jedzeniu robi mi się niedobrze. Przez cały dzień wmusiłam w siebie tylko zupę. Zmiksowaną, bo nie czuję się na siłach na gryzienie.
Wydaje mi się, że nie mam już gorączki, bolesne dreszcze i uczucie zimna zniknęły, stwierdzam więc, że to pewnie faktycznie jednodniowy wirus i jutro będzie już ok, nie ma co panikować.
Wieczorem robimy z Belgami sesję zdjęciową z zimnymi ogniami na długim naświetlaniu. Kombinujemy z różnymi napisami, bo tych ogni mamy ilości hurtowe, w promocji gdzieś dorwaliśmy jeszcze przed Sylwestrem. Fajna sprawa, ale ja na nogach ustać nie mogę i wracam do łóżka.

IMG_0972 - Copy

Dzień 3.
Prawie rezygnuję z wizyty u lekarza, bo rano czuję się lepiej, ale to A. zmienia zdanie i mnie do niej zmusza, mimo, że wcześniej twierdził, że nic mi nie jest. Do szpitala jedziemy taksówką, bo czuję, że na motorze nie dałabym rady usiedzieć prosto i jeszcze by mnie gdzieś po drodze zgubił :P

Lekarka tak typowo po jawajsku uprzejmie pyta „Czy chcesz zrobić badania krwi?”. No to ja mam k… decydować?! I tak chyba powinnam się cieszyć, że dała mi wybór, bo najpierw stwierdziła, że to „flu” i kazała leżeć w łóżku… Tym razem udałam się do najlepszego szpitala w mieście, w którym nawet specjalny test wykrywający dengę mieli! Kosztował krocie, bo ok. 90 zł, ale przynajmniej stawiał sprawę jasno. Poprzednio lekarz czytał to niemalże z fusów, no dobra – zgadywał ze standardowych badań krwi.

badania_krwi_denga
tak średnio perfekcyjne wyniki, a w ostatniej linijce chwila prawdy – jak wół piszą, że to denga :(

Póki co (odpukać!), po fatalnych dwóch pierwszych dniach, czuję się lajtowo w porównaniu do pierwszego zachorowania, wiem jednak, że to 4. i 5. dzień, kiedy zacznę się czuć pozornie lepiej, są najniebezpieczniejsze, wszystko przede mną…

Teraz już wiem, że czeka mnie z tydzień w łóżku, a potem pewnie kolejne dwa miesiące dochodzenia do siebie :/

Z pozytywnych rzeczy:

  • lekarka powiedziała, że to bujda na resorach, że drugie zachorowanie jest groźniejsze (chciała mnie pocieszyć?)
  • zapytana czy nie powinnam czasem położyć się do szpitala, zrobiła wielkie oczy i uspokoiła mnie, że nie ma takiej potrzeby o ile będę naprawdę dużo pić i codziennie badać krew w laboratorium
  • do końca życia będę odporna na już dwie z czterech odmiany dengi, więc mam coraz mniejsze szanse na kolejne zachorowanie
  • mam teraz dużo czasu na pisanie i oglądanie ulubionego serialu bez wyrzutów sumienia ;)

Na widok komara już teraz panikuję, mimo że przecież podczas choroby przez tych kilka dni jestem odporna na kolejną – ale przenoszę ją na innych, a po co im to cholerstwo. Obiecuję sobie, że jak tylko wyzdrowieję, przestanę nosić krótkie spodenki, zamieniając je na dżinsy niezależnie od temperatury, tak jak Indonezyjczycy. W końcu to po stopach i łydkach komary tną najbardziej.

Dzień 4.
Rano jak zwykle badania kontrolne. Codziennie muszę sprawdzać poziom trombocytów i lecieć do szpitala jak tylko ich poziom spadnie poniżej stu tysięcy. „Pielęgniarka” zakleja mi ranę po ukłuciu plastrem, wychodzę na ulicę, a tam ludzie mi się dziwnie przyglądają (wiem, do gapienia się powinnam być przyzwyczajona, mam to na codzień, ale dzisiaj gapią się bardziej niż zwykle). Zastanawiam się o co chodzi i wtedy widzę, że moja ręka cała ocieka krwią, aaaa! Na szczęście oddaliłam się od laboratorium raptem parę kroków, cofam się więc tam i pokazuję to babsztylowi. Ta przeprasza, poprawia, czyści całe przedramię. Profesjonalistka.
Za to wyniki wysyłają mi smsem. Nowoczesność w domu i zagrodzie. Szkoda tylko, że niewspółmierna do poziomu wiedzy obsługi. Wyniki ok, poziom trombocytów nie spadł jeszcze nawet poniżej normy u zdrowego człowieka, czyli, że najgorsze ciągle przede mną. Za to reszta parametrów pozostawia dużo do życzenia.

Ale mi słabo. Serce łomocze. Bolą mnie… gałki oczne! Każdy ruch nimi to ból, jakby miały zaraz wyskoczyć z orbit, leżę więc tak z zamkniętymi oczami, bo zasnąć nie mogę.
Kłuje mnie w brzuchu, kiszki skręca. Coś tam jednak dzisiaj konkretnego wreszcie zjadłam. Tak długo jak leżę, czuję się w miarę, ale jak tylko wstanę do łazienki to zataczam się jak po dobrej imprezie.

Dzień 5.
Budzę się około 12. Przespałam kilkanaście godzin, ale ciągle oczu otworzyć nie mogę. Kręci mi się w głowie jeszcze zanim wstanę z łóżka. Pierwsza myśl „pić! pić! dużo pić”, bo ostatniego wieczoru wyczytałam, że nawet najgorszych powikłań dengi można uniknąć pijąc wystarczająco dużo elektrolitów i wit. C. Zaczynam więc od minerałów w saszetce przepisanych przez lekarza (jakie drogie były!), popijam sokiem z guavy (A. kupił 2 kg owoców i zrobił mi cały blender soku). Na guavę nie mogłam już patrzeć od ostatniej dengi, ale co zrobić, wmuszam w siebie, skoro to ma mnie przywrócić na nogi szybciej. Ponoć ma rekordową ilość wit. C, więcej niż cytryny i kiwi razem wzięte. Tym razem stwierdzam, że dobrze przyrządzony sok smakuje jak mus truskawkowy mojej mamy – nie jest źle :)
Cały dzień pada, więc jest przyjemny chłodek – idealna pogoda do leżenia w łóżku! Dopiero ok. 15 udaje mi się zwlec do laboratorium. Tym razem „pielęgniarka” nie zakłada rękawiczek podczas pobierania krwi, ale większych przebojów nie ma. Wyniki wciąż bez większych zmian.

elektrolity_denga
Dobra (?) mina do złej gry. Zaopatrzona w kokosa i inne, apteczne elektrolity z proszku plus soczek z guavy. W powietrzu jakieś 35 stopni, a ja marznę, najchętniej przytuliłabym się do kaloryfera.

Dzień 6.
Nic mnie nie boli, nic mnie nie swędzi ani nie kłuje, za to jest mi tak słabo, że przetransportowanie się z łóżka do hamaka (przecież mam leżeć! :D) wymaga ode mnie nie lada wysiłku.
Wyniki wciąż ok, trombocyty nawet wciąż w normie dla zdrowego człowieka, ale powoli lecą w dół – dziś osiągnęły poziom 158 tysięcy (dolna granica normy to 150 tys., więc ciągle mam zapas). Może to jednak dopiero jutro/pojutrze nastąpi ten krytyczny moment? A ja bym chciała już, niech to już nadejdzie i będzie z głowy!
Co za bezużyteczny dzień. Nic nie przeczytałam, nic nie obejrzałam, udało mi się napisać jedynie tych kilka zdań. We własnym towarzystwie nudzę się rzadko, ale dziś tak mam, bo jak to tak nie móc nic zrobić? :[
Przechodzę kryzys – ileż można wypić soku z guavy? Ileż w ogóle płynów można w siebie wpakować? Stwierdzam, że leżenie w szpitalu ma jedną olbrzymią zaletę – dostaje się kroplówkę i to picie ma się z głowy.

Dzień 7.
Wyniki dziś lepsze! :D Trombocyty zamiast lecieć w dół na łeb na szyję, pną się lekko w górę, wygląda na to, że kryzys zażegnany :)) To o wiele lepiej niż przy pierwszym zachorowaniu, kiedy spadły niemal do 100 tysięcy. Co z tego jak wciąż czuję się do bani, leżę i na nic nie mam siły. I zdaję sobie sprawę, że taki stan potrwa jeszcze kilka dobrych tygodni.

Dzień 14.
Z głośników meczetu trąbią o dbaniu o zbiorniki wodne w domostwach, bo w naszej okolicy na dengę zachorowało już kilka osób – każą zakrywać bak mandi („baseniki” w indonezyjskich łazienkach, w których woda stoi tygodniami i w której zalęgają się larwy komarów), a tuż przed meczetem jest sobie studnia nieprzykryta niczym, miejsce wieczornych spotkań facetów z całej okolicy. Nie mam więcej pytań. Ot, Indonezja w pełnej krasie.

Zabieram się za konstrukcję i montaż moskitier na już wszystkie okna w domu. Wiem, że dengę łapie się w ciągu dnia, a nie w nocy, ale mimo wszystko będę spokojniejsza jak nic mnie nocami nie będzie gryzło.

Dzień 21.
Czytam, że początek roku 2016 jest rekordowym pod względem zachorowań od kilku lat – w samej Dżakarcie stwierdzono już ponad 400 przypadków dengi. No to przynajmniej nie byłam sama! Czuję się już o wiele lepiej, bez porównania lepiej niż po pierwszym zachorowaniu, ale ciągle czepiają się mnie różne drobne choróbska, mój system odpornościowy powoli się odbudowuje.

Dzień 100.

Ciągle wmawiam sobie, że mój brak kondycji wynika z dengi, a nie z braku ćwiczeń, eh, czas o niej zapomnieć! Wybieram się do jaskini Jomblang, myślę o wdrapaniu się na wulkan Merapi, czas najwyższy wrócić do pełni sił!

Jaki z tego morał?

Oczywiście można mieć pecha i mimo odpoczynku i nawadniania dostać krwotoku wewnętrznego już przy pierwszej dendze, a przebieg choroby w dużej mierze zależy od odporności organizmu, jednak ryzyko to można zminimalizować w prosty sposób – odpowiednio dużo pijąc. Dużo, czyli tak z 5 litrów dziennie. Przy pierwszej chorobie nie zdawałam sobie sprawy z tego jak BARDZO ważne to jest, tym razem jestem przekonana, że to właśnie wręcz przesadnemu zmuszaniu się do picia (bo pragnienie miałam zerowe) zawdzięczam tak lekki przebieg drugiego zachorowania.

Cóż, europejscy lekarze najwidoczniej mają skłonności do przesady, a indonezyjscy, mimo może jednak zbyt dużej ignoracji, z pewnością mają w temacie o wiele większą wiedzę i doświadczenie. Może i drugie przejście dengi wiąże się z większym ryzykiem powikłań, ale nie ma co panikować, przecież Indonezyjczycy (czy mieszkańcy innych krajów, w których denga się panoszy) nie wyprowadzają się z kraju jak już raz ją przejdą :D

P.S. Przy okazji polecam ubezpieczenie „Planeta Młodych”, bo raz, że cenowo nie ma konkurencji, dwa, że już po raz n-ty sprawdziło mi się w akcji i dostałam 100% zwrot poniesionych kosztów. Nie, nie płacą mi za to.

What do you think?

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

22 Comments
  • Roma Koper-Małynicz
    19 lipca, 2016

    Podróżujemy po świecie od wielu lat i w końcu udało nam się złapać dengę. Chociaż mógł to być już drugi raz, bo pierwsze podobne objawy przeżyliśmy 6 lat temu w drodze z Sudanu do Egiptu. Padłam wtedy jak kawka, trzęsło mną, pociłam się, bolały mnie mięśnie i stawy, nie mogłam jeść i wstać z łóżka. Męża złapało ciut wcześniej, ale pozbierał się po kilku dniach. Pamiętam jak wyciągnęli mnie do knajpki, żebym w końcu coś zjadła, to miałam wrażenie, że ten kawałek kurczaka to istna Wieliczka. A ja raczej wszystko pożeram na słono. Nigdy nie rozpamiętywałam co to było, przeszło i już. Tylko po tym wszystkim na nogach od kolan w dół pojawiło się setki krostek. Nie przypominam sobie jednak, żeby były swędzące, raczej płaskie i jedna przy drugiej.
    Ostatnia pamiątka z Indonezji lub Tajlandii nieco inna. Zaczęło się wymiotami, biegunką, zimnymi dreszczami, strasznym bólem gałek ocznych (jakby ktoś wciskał je do środka). Powaliło nas tak, że musieliśmy przełożyć wylot do kraju. Kryzys trwał jednak 2 dni. Później już na tyle, że wróciliśmy do Polski. Nie wiemy gdzie nas coś pożarło, bo pływaliśmy jachtem po Indonezji, a podróż kończyliśmy na Phuket. Jeżeli choroba wylęga się dłużej nić 2 dni, to raczej tam mieliśmy spotkanie z tygryskiem. Podczas płynięcia ukąszenie na pełnej wodzie jest bliskie zeru chyba, że jakaś gnida przyczaiła się pod koją. W Tajlandii zaś odwiedziliśmy dzielnicę, gdzie jak się później dowiedziałam, panowała epidemia dengi. Oprócz nas nikt z członków załogi nie pałał chęcią oglądania tajskiego boksu, a ponieważ u nikogo więcej nie stwierdzono wirusa jest prawdopodobne, że to tajski komar nas poczęstował. Historia zaczyna się jednak dopiero w Polsce. Po powrocie czuliśmy się, słabo grypowo, u mnie ciągle dreszcze, nudności, bóle stawów, mięśni i oczu, a na Nowy Rok obsypało mi cały brzuch swędzącymi krostkami. I tak jest do dzisiaj, cyklicznie z różnym natężeniem wysypki. Obijaliśmy się od lekarza, do lekarza. W przychodni chorób tropikalnych jeden przyjemniaczek, nawet nie zlecił badań krwi. Stwierdził, że to jakieś bakterie, które trzeba wyrzygać i wysrać. Takich użył słów i zapisał antybiotyk. Poszłam sama na pobranie krwi, ale do zwykłego laboratorium. Utoczyli mi ile mogli i okazało się, że próby wątrobowy fatalne i wyniki krwi mogące wskazywać pasożyty. I zaczęły się poszukiwania, przywry, lamblie, choroby zakaźne, właściwie brakowało psychiatryka. W laboratorium w Niemczech stwierdzono podwyższony poziom czegoś tam w surowicy i sugerują dalsze poszukiwania w kierunku motylicy wątrobowej tylko tej japońskiej odmiany występującej w Indonezji. Wysyłałam zdjęcia moich pryszczy, gdzie się tylko dało, w końcu zapisałam się prywatnie do profesora od chorób tropikalnych. Kolejny niezły wysyp nastąpił w maju, więc uderzyłam do szpitala chorób tropikalnych w Poznaniu. Profesor w międzyczasie zlecił szereg kosztownych badań ( ponad 1500zł), bo to jakieś drogie metody, których w szpitalu nie zlecają i uprzejmie zadzwonił, że nic się nie potwierdziło. Na oddziale, spędziłam tydzień i w czwartek przed wyjściem pani doktor stwierdziła, że powtórzą mi te badania z Niemiec i dorzucą dengę. W piątek miałam już wychodzić do domu, kiedy zadzwonili z laboratorium z alarmem. Po takim czasie. Mąż zaraz sobie też dał pobrać krew i wyszło to samo. Nigdy przedtem o dendze nie słyszeliśmy. Dzwoniłam do koleżanki mieszkającej w Tajlandii i wspominała mi, że to może być denga, chociaż u mnie strasznie długo trwają objawy. Mówiłam o tym lekarzom, ale w ogóle nikt nie brał tego pod uwagę. Mąż łagodniej przechodzi te zmiany skórne i pytał, czy jest to możliwe, że jestem mniej odporna, bo przechodziła sepsę i 3 mc leżałam na intensywnej terapii. Powiedzieli, że odporność nie ma nic z tym wspólnego. Pozostawiam to bez komentarza. Gdyby nie moja upierdliwość nie mielibyśmy świadomości, z czym mieliśmy do czynienia. Nie wiemy teraz czy gdzieś jechać, czy na razie odpuścić. Ja niestety cały czas źle się czuję, nie chciałabym w takim stanie ryzykować. Ale przynajmniej wiem, na czym stoimy. Pozdrawiam i życzę jak najmniej nieprzyjemnych przypadków podczas podróży, a zwłaszcza spotkań z konowałami. Teraz jestem już specem od dengi i nie tylko. Uważam, że trzeba pisać o tym, żeby ludzie wiedzieli z jakimi niespodziankami mogą się spotkać. Każdy przypadek może być inny, bo każdy z nas jest inny. A tak naprawdę szukałam jakiejś wskazówki, jak długo będę się z tym borykać, bo w artykułach tylko historia, objawy i przebieg. A tyłek już swędzi i chciałoby się wyruszyć dalej. Oczywiście są jeszcze zimne rejony. Osobiście polecamy Antarktydę.
    https://katharsis2.com

    • Emiwdrodze
      31 lipca, 2016

      Oj, nie zazdroszczę chorowania na dengę w Polsce, słyszałam, że tam ją „leczą” sterydami nawet jak nie ma do ich stosowania żadnych wskazań. I te antybiotyki „na wszelki wypadek”, grrr… Dzięki za obszerny komentarz i zdrowia życzę!

      P.S. Wylęga się toto raczej dłużej niż 2 dni z tego co wiem.

  • Magdalena Dziewiątkowska
    11 lipca, 2016

    Wybieram się do Wietnamu na 2 tygodnie w listopadzie i już się martwię. Czy powinnam zrobić jakieś szczepionki…

    Zapraszam na mój blog http://www.pantofelwpodrozy.pl

    • Emiwdrodze
      11 lipca, 2016

      Pewnie, że powinnaś, ale akurat szczepionka na dengę ciągle nie jest dostępna w Europie, więc zostaje chronienie się przed komarami.

  • bea
    8 lipca, 2016

    cieszę się ,że wszystko dobrze się skończyło! życzę by była to ostatnia Twoja przygoda z dengą! Ja ogólnie dotąd najwięcej bałam się malarii -może stąd, że miałam wybór używać profilaktyki czy nie i wciąż dylemat z tym związany -tym razem przy następnym wyjeździe nie będę brała Malarone. Twój post jednak mnie uświadamia , iż denga jest również mocno niebezpieczna i na nią nic nie ma , a raczej ciężko wytrzymać w tropiku w dżinsach , będę używała dobrego repelentu, mam nadzieję ,że wystarczy .

    • Emiwdrodze
      8 lipca, 2016

      Malarią wszędzie straszą, a to strach mało uzasadniony przy typowo turystycznym wyjeździe do Azji – chyba, że ktoś wybiera się na bardziej „dzikie”, odleglejsze wyspy. Niestety w dużej mierze to lekarze taką panikę sieją.
      A do dżinsów idzie się przyzwyczaić, zapewniam :)

  • Przerysowane Podróże
    4 lipca, 2016

    Czesc, bardzo dobra notka, wielkie dzieki za nia! Tez sie boimy dengi i malarii przy okazji – obecnie na Borneo. Nie wiem, czy w notce byla informacja, ale czy uzywalas jakichs repelentow?

    • Emi w drodze
      5 lipca, 2016

      W tej więcej o dendze: emiwdrodze.pl/po-przed-okolowyjazdowo/goraczka-denga-indonezji/
      :)

  • Agnieszka Ilnicka
    1 lipca, 2016

    nie ma co rezygnować! do odważnych świat należy, a wszystko będzie dobrze :)

  • Ewelina Malina
    1 lipca, 2016

    bardzo tego nie lubię…wiem sporo na temat denga, i aż boję się klikać….

  • Kinga Bielejec
    1 lipca, 2016

    Niektórzy mówią, że denga to taka gorsza grypa, ale znajomi, którzy zachorowało stwierdzili, że jest duuuzo gorzej… obyś już nigdy nie zachorowała!

  • Szymon Król
    1 lipca, 2016

    o, ja też mam planetę młodych! Życzę Ci niechorowania na dengę :) i braku komarów :)

    • Emi w drodze
      5 lipca, 2016

      Planeta Młodych jest bezkonkurencyjna! Dzięki :)

  • Łukasz Przybyłek
    1 lipca, 2016

    Ja wciąż czekam na drugi raz tutaj w Malezji ponoć pakują do szpitala i codziennie badają krew. Płyny i vit. C oczywiście też aplikowana ;) pozdro z Borneo

    • Emi w drodze
      1 lipca, 2016

      Obyś się nie doczekał! :P Ja po pierwszym razie obiecałam sobie, że sama się w razie drugiego do szpitala załaduję, ale nie chcieli mnie tam no :/ Znów wychodzi, że Malezja to zdecydowanie bardziej cywilizowany kraj, nie tylko pod względem opieki medycznej.

  • Carola Travels The World
    30 czerwca, 2016

    Fajny wpis. Slyszalam o dendze(na szczescie tylko slyszalam a nie mialam) ale nigdy nie wnikalam w temat jak sie ja przechodzi. Zdrowka zycze i malo komarow w okolicy ;-)