Goa: plaże Arambol i Palolem
W Arambolu panuje iście hipisowska atmosfera, nie ma jeszcze hoteli, w których mogliby nocować bogacze, więc ich brak :) Jedynie kilka skromnych guesthouse’ów przy plaży. Ludzie tu odpoczywający są bardzo specyficzni
Polka w Indonezji – wycieczki Jawa Centralna i Wschodnia
Polka w Indonezji – wycieczki Jawa Centralna i Wschodnia
W Arambolu panuje iście hipisowska atmosfera, nie ma jeszcze hoteli, w których mogliby nocować bogacze, więc ich brak :) Jedynie kilka skromnych guesthouse’ów przy plaży. Ludzie tu odpoczywający są bardzo specyficzni
Goa nie było na mojej liście „must see”, bo przecież mówią, że tam sami nowobogaccy Ruscy i w ogóle pewnie będzie co najmniej tak turystycznie jak na Phukecie, ale Francuz upiera się, że nie mogę zostawić go samego na pastwę Indii w jego urodziny, które się zbliżają, więc co mi tam. Raz się żyje, a to i tak prawie po drodze.
Tak o Hampi mówił znajomy Izraelczyk. Zresztą takich „małych Izraeli” jest w Indiach więcej. Faktycznie, napisy po hebrajsku (i takie menu w restauracjach) spotyka się tu wszędzie, ale o tej porze roku (kwiecień) zarówno ich, jak i innych turystów, mało. Krajobrazy za to wciąż księżycowe.
Hampi (a przede wszystkim jego okolice!) to, jak dla mnie, najciekawsze miejsce na mapie Indii. Żaden tam Taj Mahal czy nawet Radżastan (choć rewelacyjny!) nie spodobał mi się tak bardzo. No i, co najlepsze, wciąż nie ma tu luksusowych hoteli i nie docierają japońskie wycieczki autokarowe.
O moim ulubionym miasteczku więcej będzie za kilka dni, teraz tylko krótko o życiu na ghatach na przykładzie Hampi.
Po drodze do Gokarny, w Mangalore, po raz pierwszy muszę sama radzić sobie z nachalnymi rikszarzami tylko czekającymi na pojawienie się w tłumie białej twarzy. Jestem w lekkim szoku, kiedy nagle znikąd zlatuje się dookoła mnie 15-20 Hindusów i przekrzykując się i przepychając, każdy z osobna próbuje zwrócić na siebie moją uwagę.
Sami Hindusi śmieją się, że to powinno być hasło reklamowe ich kraju. W Indiach po prostu nie da się być samemu zbyt długo.
Południe Indii, oprócz znakomitej kuchni, słynie z mnogości festiwali, głównie religijnych. Okres, w którym tam byłam (początek kwietnia) dodatkowo nazywają „sezonem festiwali”. Sezon ten, notabene, trwa jakieś pół roku (od listopada do maja), łatwo więc wstrzelić się w któreś ze świąt. Niemal codziennie w którejś z mieścin jest JAKIŚ festiwal.
No to jedziemy z Indiami! Jako, że powiedzieć, że się było w Indiach to tak samo, jakby stwierdzić „jestem z Europy”, cykl o tym kraju będzie się składał z co najmniej kilkunastu wpisów.
28 stanów, 23 języki, wyznawcy wszystkich możliwych religii żyjący obok siebie, festiwale i święta niemal każdego dnia roku, przerażająca bieda kontrastująca z ociekającym złotem bogactwem – nie ma wątpliwości, że Indie to jeden z najróżnorodniejszych i najbogatszych kulturowo krajów świata.
Na początek (choć wcześniej pisałam już o Kalkucie) południowoindyjska Kerala, która słynie głównie z dwóch rzeczy – mnogości kokosów, co owocuje pysznymi, smażonymi na oleju kokosowym dosami oraz ayurvedy, starożytnej indyjskiej medycyny.