Pięć dni w Kalkucie minęło mi w większości na szwendaniu się po ulicach, celem wdrożenia się w indyjski „nieład”, bo niewiele tu do typowo turystycznego zwiedzania. Obowiązkowe wg mnie punkty wizyty w tym mieście – byłej stolicy Indii – to targ kwiatowy i dom Matki Teresy.
Małe muzeum i grób Matki Teresy w domu sióstr Misjonarek Miłości to właściwie jedyne miejsce w mieście, gdzie gromadzą się turyści, ale nawet tu nie ma ich zbyt wielu. Jest tu malutki pokój, w którym mieszkała M. T., w nim tez zmarła. Na tabliczce dopisek, że „pokój znajduje się nad kuchnią i jest ekstremalnie gorący, ale M.T. nigdy nie używała wiatraka”.



Opcją dla chcących zostać tu dłużej i zrobić coś dobrego jest wolontariat w jednym z sześciu domów pomocy chorym ww. sióstr. Preferowani sa oczywiscie wolontariusze na kilka dni/tygodni/miesiecy, ale mozna sprobowac dostac sie tam na tylko jeden dzien, co zrobiłam ja, nie będąc pewna, czy nadaję się do takiej pracy… Zaczelo sie od mszy o 6 rano, na ktora jednak, jak sie okazalo, nie trzeba przychodzic, zeby byc wolontariuszem – nie-katolicy tez sa mile widziani. Msza prowadzona jest po angielsku, ale to bardziej hingielski, więc ciezko było mi cokolwiek zrozumiec. Prawie cala kapliczka wypelniona jest charakterystycznymi, bialo-niebiekimi habitami siostr. Nie ma nawet lawek i siedzi sie na kamiennej posadzce.
Potem sniadanie dla wszystkich – chleb tostowy, banany i czaj, czyli pyszna indyjska herbatka na goracym mleku zamiast wody, bardzo slodka. Ponoc wlasnie to siostry maja dzien w dzien na sniadanie. Po jedzeniu skierowano mnie do jednego z domow pomocy – Prem Dan, gdzie mieszka kilkadziesiat kobiet (i mezczyzn, ale tam wysylani sa tylko wolontariusze-faceci) w podeszlym wieku, niektore jeszcze na chodzie, inne w ciezkim stanie, z ranami i dziwnymi zmianami na skorze, sporo tez bez kontaktu z rzeczywistoscia. Jedynie kilka z nich bylo w pelni sprawnie umyslowo i mowilo po angielsku, takze stopien interakcji prawie zerowy. Czasem ciezko domyslic sie, o co pacjentkom chodzi, kiedy wolaja o pomoc.
Razem z kilkunastoma innymi wolontariuszkami zaczelam od recznego prania setek ubran. Ufff, jak dobrze, ze wymyslono pralki – ciezka to robota. Nastepnie trzeba bylo podac sniadanie chorym, a niektore z nich nakarmic. Po jedzeniu spacer z niektorymi kobitkami i toaleta – doprowadzanie do niej (ewentualnie dowiezienie na wozku), pomoc w zalatwieniu sie, obmycie – to najgorsza czesc, ale nikt mnie do niczego nie zmuszal, powiedziano mi, ze jesli nie czuje sie na silach, zeby w tym uczestniczyc, moge znalezc sobie inne zajecie. Mialam nawet dostep do „sprzetu medycznego”, zeby zmieniac chorym opatrunki – tego juz sie nie podjelam. Szybkie sprzatanie i przerwa na herbate, a potem juz przygotowania do lunchu. Po jego podaniu czas na sjeste – pomagalysmy polozyc sie chorym do lozek (jedna wielka sala sypialna z kilkudziesiecioma lozkami) i na tym zakonczyl sie pobyt w Prem Dan. Trwalo to jedynie kilka godzin. Niektore z kobiet patrza na nas z niechecia, inne przytulaja sie na pozegnanie i maja lzy w oczach.
Zaszokowalo mnie troche, ze wyslano mnie tu od razu pierwszego dnia, bez slowa wytlumaczenia ani wskazania, co mam robic. Zeby zostac tu dluzej, trzeba naprawde czuc powolanie, ja i kilkoro innych wolontariuszy konczymy na tym jednym dniu…
Miejscem, które z Kalkuty wspominam najcieplej, jest targ kwiatowy, na ktory najlepiej wybrac sie wczesnym rankiem. Sprzedawcy bardzo chetnie pozuja do zdjec, zagaduja, usmiechaja sie, obsypuja kwiatami :) Z targu wyszlam ze sporym bukiecikiem roz.

Z targu kwiatowego blisko juz nad rzeke, gdzie trwa zbiorowe mycie, pranie, biegaja dzieciaki i ogolnie zycie towarzyskie kwitnie:


A oto najbardziej strzezony most swiata, ktorego fotografowanie jest, nie wiedziec czemu, surowo wzbronione:

Od mostu mielismy spory kawalek do hotelu i po kawalku pokonanym pieszo doczepiamy sie na czerwonym swietle do tylu ciezarowki i po przejechaniu na niej paru skrzyzowan na kolejnym czerwonym zeskakujemy, tak to sie tu robi :)
Tradycyjnie, paaaani, zrob mi pani zdjecie:
Pozostale widoczki z ulic Kalkuty:













Aleksandra Wnuczek
26 kwietnia, 2016Nie miałam pojęcia, że te sznurki z nawleczonymi kwiatami są takie ciężkie! Ale wyglądają niesamowicie! Ja chyba bym sobie jednego kupiła :D I kupie! Bo kiedyś na pewno do Indii (i do Kalkuty) polecę :) Czytając takie posty jak ten jeszcze bardziej utwierdzam się, że naprawdę to moje marzenie, żebym tam się znaleźć. :)
Emiwdrodze
26 kwietnia, 2016Mnie na tym targu tak kwiatami obsypali, że nawet kupować nie musiałam :P I Tobie życzę tego samego, spełnienia marzeń! :)
Adrian
22 lipca, 2014Jestem lekko zniesmaczony czytając wpis oraz komentarze do zdjęć. „jeden z oszolomow”? Co upoważnia panią do takiego języka? pozdrawiam serdecznie, Adrian.
Emiwdrodze
23 lipca, 2014cieszę się, że tylko lekko ;) a tak poważnie to szczerze jestem zdziwiona tym komentarzem, aż przejrzałam cały wpis dokładnie, szukając tych wyrażeń, które mogły pana (czemu tak oficjalnie?) zniesmaczyć. Podpis tego jednego zdjęcia usunęłam, ale innych słów podpadających pod obraźliwe się nie dopatrzyłam… Pozdrawiam również i życzę też trochę dystansu do świata, blog pisany jest luźnym językiem i czasem z przymrużeniem oka!
Emiwdrodze
14 lutego, 2018Niesamowite, że go rozpoznałaś! :)