W Arambolu panuje iście hipisowska atmosfera, nie ma jeszcze hoteli, w których mogliby nocować bogacze, więc ich brak :) Jedynie kilka skromnych guesthouse’ów przy plaży. Ludzie tu odpoczywający są bardzo specyficzni– w większości trochę już starsi, wyluzowani, całe dnie spędzają grając na gitarze, jedząc, paląc skręty. Po plaży biega starszy Chilijczyk, który jest ostro pod wpływem o każdej porze dnia. Dzień w dzień już od rana krzyczy „fucking Arambol” i udaje, że strzela do przechodniów ze swojego zabawkowego pistoletu. Któregoś razu, gdy jest trochę mniej wstawiony, gadamy z nim – przyznaje się, że niedawno zmarła mu żona i przyjechał do Goa odreagować.
Jest gorąco, można by więc spokojnie przekimać pod gołym niebem, ale śpimy w namiocie, żeby odgrodzić się od psów wałęsających się po plaży i zapewnić sobie minimum bezpieczeństwa.
Jemy głównie kokosy prosto z palm, gotujemy sobie też czasem na ognisku. Jedynie parę razy zamawiam coś w knajpce. Pieniądze wydaję prawie wyłącznie na butelkowaną wodę.
Prysznic czasem udaje się wziąć w którymś z guesthouse’ów, bo właścicieli znamy przez przesiadywanie w ich knajpkach – mimo, że nic nie zamawiamy, gadają z nami z nudów, bo klientów poza sezonem mało (jest kwiecień).
Wieczory spędzamy w knajpce, na której wyposażeniu jest gitara.
Podczas spaceru na pobliską wysepkę (da się na nią przepłynąć wpław) zatrzymujemy się w innej knajpie, a jej właściciel pokazuje nam, co niedawno znalazł – dwie butelki piwa Kingfisher (najpopularniejsze w Indiach), w jednej pływa kondom, w drugiej – blister po tabletkach. Zgłosił to do firmy, grożąc im nagłośnieniem sprawy w mediach i za trzymanie języka za zębami dostał kilkaset (!) skrzynek piwa za darmo. Pomagamy mu nosić te skrzynki, które przypływają łódką i załapujemy się za to na darmowe piwko, chociaż po tej akcji nigdy później już Kingfishera nie wypiłam.
Przez kilka dni towarzyszy nam Jo, Koreańczyk, który pewnego wieczoru przy ognisku na plaży, zapytany o trzy życzenia do złotej rybki, odpowiedział, że nic mu więcej w życiu nie trzeba, bo czuje się całkowicie szczęśliwy i spełniony. Hm, czy na pewno nieposiadanie ani jednego marzenia może oznaczać szczęście?
Poznaję też trójkę Polaków spod Lublina, którzy są na trzytygodniowych wakacjach i w ramach załagodzenia tęsknoty za domem obiecują mi odstąpić swój zapas polskich gorących kubków, który ze sobą niepotrzebnie zabrali, obawiając się indyjskiego jedzenia, ale niestety nie spotykam już ich potem.
Jest nieznośnie gorąco. Wstawać trzeba wcześnie, bo budzące się słońce nagrzewa namiot do temperatury szklarni. Nawet po piasku nie da się w dzień biegać boso, bo podeszwy stóp od razu poparzone. W Morzu (Arabskim) nie ma ochłody – woda ma trzydzieści parę stopni, jest jak zupa, w takiej ciepłej się nigdy wcześniej nie kąpałam. Są tu ponoć rekiny, chodzi plota, że w tym roku zaatakowały już tu kilka osób, ale ile w tym prawdy, nie wiem.
Idziemy na wycieczkę do Sweet Lake – przybrzeżnego jeziorka. Tu woda jest JESZCZE cieplejsza – orzeźwienia zero, przed tym skwarem nie ma ucieczki.
Jest i jeziorko błotne – po okolicy biegają ludzie wymazani białym błotem. Niestety zamykają wejście zanim się tam zjawiamy.
Zaraz za błotnym źródełkiem jest banyan tree, co na polski tłumaczy się jako figowiec bengalski. Drzewo to jest często spotykane w Azji i bardzo ważne w hinduizmie, bo było ulubionym miejscem odpoczynku Krishny. Zresztą medytował też pod nim Budda, a w niektórych krajach uznawany jest za dom dobrych duszków i złych demonów.
Żeby dać wam wyobrażenie o tym, jak wygląda – fantazyjne drzewa z Angkoru w Kambodży, te, wkoło których biegała Lara Croft, to ten sam gatunek.
Wokół banyan tree siedzi w kółeczku na matach grupka odurzonych młodych Rosjan i medytują. Po kółeczku krąży fajka. Kilku z nich gra na bębnach, australijskim didgeridoo i jeszcze jakimś innym dziwnym drewnianym instrumencie i wtrąca mantry po rosyjsku, a baba siedzący obok dla kontrastu puszcza z komórki…Maroon 5 :)
Któregoś dnia wybieramy się na chwilę do pobliskiej Anjuny, bo słyszeliśmy, że tam odbywają się słynne goańskie trance party. Łapiemy stopa z bogatymi indyjskimi turystami z Delhi. Jadą wypożyczonym Royal Enfieldem. Po Goa jeździ się na stopa wyjątkowo łatwo, bo większość mieszkańców przemieszcza się wypasionymi jak na Indie motorami (to dzięki turystom jeden z bogatszych stanów w kraju). Wygląda jednak na to, że poza sezonem w całym Goa nie ma żadnych imprez, wybieram się więc tylko do sklepiku, kupuję żelki i otwieram je przed sklepem, a po chwili muszę spierniczać przed stadem kózek, które mnie gonią, próbując wcisnąć swoje wścibskie nosy do paczki.
Po kilku dniach przenosimy się do pobliskiego Palolem. To plaża jak marzenie. Szeroka, z gęstym rzędem wysokich palm kokosowych, a na samej plaży kolorowe domki do wynajęcia i mnóstwo przyjemnych knajpek. Do tego jest tu prawie pusto – aż do piątku, bo wtedy zjeżdżają się tu tłumy okropnie hałaśliwych indyjskich rodzin :/
O ile w Arambolu nasz namiot nie był niczym nadzwyczajnym, w Palolem wzbudza sensację. Ludzie podchodzą do nas, pytając się czy coś się stało, że coś takiego jest naszym domem, czy może nas okradli i nie mamy pieniędzy na hotel? Proponują zniżki na pokoje, częstują nas obiadem, bo najwidoczniej nas nie stać, skoro śpimy w czymś przypominającym szałas, obdarowują wodą w butelkach, haha :) Pytają też, po co tak nocujemy, skoro stać nas na lepsze warunki…
Któregoś ranka znajduję takie oto kolorowe coś:
Toto ma jakieś 20cm i, jak się później okazuje, nazywa się skolopendrą. Nieświadoma zagrożenia wołam Antka tylko po to, żeby mu pokazać nowe ciekawe stworzenie, a ten w panice bierze patyk i każe mi się odsunąć, bo, jak się okazuje, to obrzydlistwo jest mega trujące.
Jednego wieczoru idziemy do knajpki, w której można spróbować słynnego bhang lassi – to kończy się dla mnie niezbyt ciekawie.
Szukanie kokosów na śniadanie, skakanie na fale, które są tu wyjątkowo silne – tak mija dzień za dniem i przekładamy wyjazd z Goa kilka razy, aż w końcu dochodzę do wniosku, że jedyne, o czym marzę po tych dwóch jakże obfitujących w przeżycia tygodniach to porządny prysznic i wygodne łóżko. Pod wpływem impulsu kupuję bilet na pociąg do Mumbaju, bo inaczej nigdy nie opuściłabym tego beztroskiego miejsca.
I wtedy poznajemy innego Francuza, który wraz ze znajomymi organizuje wypad na nocleg z ogniskiem na trudno dostępną plażę. Nie mają dla nas jednak miejsca na motorkach, więc decydujemy się na dołączenie do nich dopiero później, tuż przed zachodem słońca. Ponoć po ciemku bardzo ciężko się tam dostać, ale mimo to próbujemy. Kilka osób odmawia zabrania nas razem (od kiedy trzy osoby na motorze to dla Hindusów za dużo?!), więc musimy się rozdzielić. Ja jadę pierwsza, mój kierowca przy pożegnaniu mówi, żebym nie ufała tak ludziom w Indiach, bo nie wszyscy są tak dobrzy jak on i że autostopowanie w tym regionie jest bardzo niebezpieczne. Blablabla, ale trochę mi to daje do myślenia. Jednak już następny gościu na koniec daje mi swój numer telefonu tylko po to, żebym dała mu znać jak dotrę do celu, bo zostawia mnie na odludziu, a robi się już ciemno. Na szczęście Antek szybko dociera do mnie, dalej idziemy już razem i zapominam o telefonie do Hindusa, ale po jakimś czasie ten zjawia się na drodze, mówiąc, że tak się niepokoił, że się nie odzywam, że aż postanowił podjechać z powrotem na trasę, żeby zobaczyć, czy wszystko ze mną w porządku!!! Odwozi nas do celu, pokazując dróżkę, której sami pewnie byśmy nie odnaleźli i pożycza latarki, żebyśmy zeszli ze stromej skarpy na plażę. Tam spotykamy naszych znajomych i częstujemy się rybą i krewetkami z ogniska :D
Po drodze mijamy olbrzymie rozłożyste drzewo z największymi nietoperzami, jakie w życiu widziałam – niektóre mają do pół metra rozpiętości skrzydeł.
Śpimy na kompletnie pustej plaży, na piasku, bez namiotu. Zero świateł, zero innych ludzi, przeraźliwie silny huk fal. Psy wciąż łażą dookoła, dając nam poczucie bezpieczeństwa.
Dopiero rano, opuszczając plażę, ukazuje nam się ona w całej okazałości:
Po tym świetnym noclegu już nie mam niedosytu, spełniłam kolejne swoje marzenie! :) Mogę już spokojnie wrócić do podróżowania jak wcześniej.
Maggie Balon
21 lipca, 2016Wlasie z tamtad wròcilam, Agonda byla moja Przystania …Palolem owszem bardzo fajne stale cos sie dzieje…Colva za bardzo ruska…A wiec podsumowujac Agoda dla tych szukajacych spokoju .A Palolem dla bardziej zakreconych….
Emi w drodze
21 lipca, 2016Ja mam zupelnie odwrotne doswiadczenia, ale bylam poza sezonem – Palolem od poniedzialku do piatku bylo puste, tylko w weekendy przezywalo najazd indyjskich turystow, cos okropnego. Za to na Agondzie trafilam na impreze trans, a to zupelnie nie moje klimaty, wiec ucieklam z niej od razu.
Domi
21 lipca, 2016Mówisz, że w kwietniu na Goa jest gorąco i fale duże? Kurcze no…myśleliśmy żeby tam się wybrać właśnie w kwietniu, ale w takim wypadku chyba odpada…:/
Emiwdrodze
31 lipca, 2016No gorąco było, woda w oceanie jak ciepła zupa, ochłody absolutnie się nie dało zaznać do niej wchodząc. Zawsze możecie się rzucić na chatkę z klimą i w południe się do niej chować na sjestę :P
Joanna Kopeć-Kobierecka
21 lipca, 2016Dla mnie najlepsza była agonda beach, ale to bylo parę lat temu ;)
Emi w drodze
21 lipca, 2016Mi Agonda nie podpasowala, ale bylam tam raptem na chwilke i akurat jakas trans impreza sie dziala.
Joanna Kopeć-Kobierecka
21 lipca, 2016Jak byliśmy za pierwszym razem to były tylko bambusowe domki i zero imprez Goa sie szybko zmienia ;) udanego wyjazdu!
Emi w drodze
21 lipca, 2016ale jakiego wyjazdu? :p na wakacje to ja musze poczekac az sie sezon turystyczny w indo skonczy…
Emi w drodze
21 lipca, 2016na Agondzie bylam w 2013!
Itta Ma
21 lipca, 2016Palolem <3
Emi w drodze
21 lipca, 2016Podzielam :)