Sign up with your email address to be the first to know about new products, VIP offers, blog features & more.

Kerala: kokosowe zagłębie?

No to jedziemy z Indiami! Jako, że powiedzieć, że się było w Indiach to tak samo, jakby stwierdzić „jestem z Europy”, cykl o tym kraju będzie się składał z co najmniej kilkunastu wpisów.

28 stanów, 23 języki, wyznawcy wszystkich możliwych religii żyjący obok siebie, festiwale i święta niemal każdego dnia roku, przerażająca bieda kontrastująca z ociekającym złotem bogactwem – nie ma wątpliwości, że Indie to jeden z najróżnorodniejszych i najbogatszych kulturowo krajów świata.

Na początek (choć wcześniej pisałam już o Kalkucie) południowoindyjska Kerala, która słynie głównie z dwóch rzeczy – mnogości kokosów, co owocuje pysznymi, smażonymi na oleju kokosowym dosami oraz ayurvedy, starożytnej indyjskiej medycyny.

W międzyczasie odwiedziłam jeszcze Chennai (dawniej znany jako Madras), ale bezpowrotnie straciłam zdjęcia stamtąd. Oto, co udało się odzyskać ze zniszczonej karty pamięci (większość w takiej właśnie miniaturkowej postaci..):

Od góry- z lewej: 1. kobiety na codzień noszą świeże kwiaty wczepione we włosy, dzięki czemu unosi się za nimi piękny zapach; 2. jedzenie podane na olbrzymim liściu bananowca; 3. w jednej z uliczek, foto dziewczynki uchowało się w większym formacie :) (patrz niżej); środkowy rząd: 4.-6. imprezka rodzinna u couchsurfera; 7. flaga indyjska często pojawia się na ciężarówkach; z prawej: z Sureshem, couchsurferem; 8. Zaraz za wyjściem z ładnego osiedla strzeżonego; 9. patrz 1.
Kropkę na czole (fachowa nazwa to bindi) wyznawcy hinduizmu malują codziennie rano na nowo. Można też kupić kropkę w formie naklejki. W dużym skrócie- ma to odstraszać złe duchy (w praktyce, w przypadku kobiet często oznacza opiekę mężczyzny- panny noszą czarną kropę, mężatki czerwoną). Niektórzy mają też namalowane 3 poziome pasy wzdłuż całego czoła, co oznacza oddanie jakiemuś bóstwu (jakiemu, to zależy od koloru).
dziewczynka w odświętnej sukience, spotkana przed sklepem

Samo miasto jest mało ciekawe, zrobiliśmy tu tylko postój w kilkudziesięciogodzinnej podróży pociągiem, żeby się wyspać. Jest bogatsze niż reszta Indii, bo mieści się tam sporo siedzib firm z branży IT. Po ulicach jeżdżą drogie auta i jest nieco czyściej.

Nocujemy u Suresha, couchsurfera, który studiował prawo, ale nie lubił tego i wagarował, spędzając czas na korcie tenisowym zamiast na nudnych wykładach. Po studiach zrezygnował z kariery prawnika, zostając trenerem tenisa. Jak ja lubię takie historie :) Obecnie jest jednym z najlepszych trenerów w kraju i żyje w bardzo przyzwoitych jak na Indie warunkach, odgradzając się od, jak to mówi, „syfu” mieszkaniem na zamkniętym osiedlu i jazdą klimatyzowanym samochodem. Ma swojego kucharza (to wydatek ok. 2000 Rs/miesiąc) i sprzątaczkę, choć to akurat w Indiach standard dla rodzin z klasy minimum średniej. Suresh trochę przesadnie dba o higienę, nie pozwala nam np. pić przegotowanej wody w knajpie i sam też tego nie robi, absolutnie nie jada na ulicznych stoiskach. Mam wrażenie, że bardziej niż ja obawia się złapania jakiegoś choróbska.

Couchsurfer urządza małą imprezę na nasz przyjazd. Zaprasza swoich znajomych i część rodziny, tańczymy salsę i inne tańce latino (oprócz tenisa jest też instruktorem salsy), a dla nas na pokaz prezentują też trochę bollywoodzkich. Trochę za bardzo próbują być „zachodni” – wyciągają na stół wódkę, ale jest ciepła i kiedy słyszą, że w Europie zawsze najpierw ją chłodzimy, są mega zdziwieni. Rozpalają sziszę, ponoć palą to często, ale jak proponuję, żeby zamiast wody przygotować ją na mleku albo wódce, znów są zdziwieni i wlewają naraz i mleko, i wódkę :)

Jedna z jego znajomych jest w zaawansowanej ciąży i ma wyznaczony termin porodu na za kilka dni, ale nie zna jeszcze płci dziecka, bo lekarze mają tu wciąż zakaz udzielania takich informacji – ciągle częste są przypadki aborcji (lub zabijania noworodków), jeśli okaże się, że to dziewczynka.

Językiem ojczystym dla nich wszystkich jest angielski, co brzmi dla mnie ciągle dziwnie w tym kraju. Oczywiście każdy zna też kilka innych języków – tamil, który jest językiem urzędowym w tej części Indii, hindi, który jest oficjalnym językiem całego kraju, a dodatkowo po jednym albo dwóch językach, w których mówią rodzice pochodzący z różnych części kraju. Niesamowite. Jedna z dziewczyn dzwoni zamówić jedzenie i pierwsze co, to pyta po angielsku: „w jakim języku rozmawiasz? Angielski, hindi, tamil, ….?”, ten ktoś odpowiada, że hindi i dziewucha od razu się na niego przestawia. Dziwne to musi być, w swoim rodzinnym kraju musieć używać kilku języków w codziennym życiu.

Dziewczyny zdradzają mi swoje sposoby na piękne włosy, bo nie mogę się na nie napatrzeć. Lustrzany blask, idealna gładkość, a ponoć używają tylko ziołowego szamponu i żadnych odżywek, tylko raz w tygodniu na noc nakładają ziołowy olejek. Oczywiście zakupiłam go i wypróbowałam, ale u mnie rezultatów brak- one po prostu z takimi włosami się rodzą ;)

Idziemy też na plażę, która nie grzeszy urodą i jest brudna, i na obiad do restauracji – ale takiej, w której nawet w przeliczeniu na złotówki jest drogo, to mój najdroższy obiad w całej podróży :P Dostajemy masę różnych potraw, sosy, warzywa, ryż, a to wszystko na wielkim liściu bambusowym. Wszystko oczywiście je się ręką (tylko i wyłącznie prawą, bo lewa jest ta 'nieczysta’). Tak podany obiad robi wrażenie, ale potem takie same posiłki jadam w świątyniach za darmochę (o tym będzie innym razem).

nad Zatoką Bengalską

Do Chennai dostaliśmy się pociągiem z Kalkuty w „jedyne” 28 godzin, wydostajemy się stamąd w kierunku Kerali w 15. Nie do wiary, że jeszcze parę miesięcy wcześniej pięciogodzinna jazda pociągiem mi się dłużyła. Indyjskie pociągi to temat na osobny post.

Varkala, do której docieramy nad ranem, jest ciekawie położona – turystyczna część miasteczka to szereg domków nad wysokim stromym klifem.

Jak Gdynia Orłowo, tylko brudniej (mimo, że plażę sprzątają) i z masą bezdomnych psów i grupkami Hindusów łażących wte i wewte i obczajających turystki wylegujące się między psimi kupami w skąpych bikini. Do tego nie da się wysiedzieć na słońcu kilku minut, bo od razu obsiada cię chmara muszek.

Jako, że to już off-season, na plaży więcej lokalsów niż turystów zagranicznych.

Są i rybacy:

Zakonnice prowadzą lekcje surfingu :D Wczesnym rankiem zbierają się na plaży z grupką podopiecznych i zaczynają kurs od modlitwy:

Pokój w hoteliku jest wyjątkowo jak na Indie czysty, choć pierwszy raz w życiu z bliska zaznajamiam się z latającym (!) karaluchem. O ile lepiej było żyć w świadomości, że one nie mają skrzydeł…

nie, żebym tu właśnie spała, ale są tu też i takie wypasione ośrodki
malunki na ścianie jednego z hoteli

Na każdym kroku można znaleźć „szpitale” czy też salony masażu ayurvedyjskiego, bo ten region to jego kolebka. Ceny są jednak jak na Indie kosmiczne, w Tajlandii czy Laosie było łatwiej o dobry i tani masaż. Jako, że jest już po sezonie i udaje mi się wynegocjować przyzwoitą zniżkę (z 600Rs na 350), raz wybieram się na taki, skuszona opiniami. Fakt, że sam masaż był jednym z najlepszych, jakie kiedykolwiek miałam, z ziołowymi olejkami, ale masażystka przez całą godzinę żywiołowo plotkuje z koleżanką – a hindi jest dość denerwujący w swoim brzmieniu, pełen dziwnych nieartykułowanych dźwięków – co nie sprzyja relaksowi.

tak prezentuje się jeden z tzw. „szpitali” ayurvedyjskich

Jeszcze trudniej tu o kokosowe smakołyki, na które tak się nastawiałam i których przecież nie brakowało w nadmorskich miejscowościach innych krajów azjatyckich. Tu nad brzegiem oceanu rosną okazałe palmy kokosowe i sterty ich owoców można dostrzec na straganach, ale nie ma ani kokosowych szejków, do których przyzwyczaiły mnie Kambodża i Laos, ani kokosowych dań w menu restauracji, o co chodzi? Jestem rozczarowana, bo nasłuchałam się, jaki to kokosowy raj.

Choć jedzenie jest pyszne mimo to! Nie ma chyba w menu przeciętnej indyjskiej knajpy dania, które by mi nie smakowało. Wzdłuż promenady ciągnie się szereg knajpek z widokiem na morze, do wyboru, do koloru. A tam TAKIE cuda:

Jakieś curry i obowiązkowo chlebek naan.
kolejny raz curry (jest ich tu ogromny wybór) i tradycyjnie – naan, a do tego papaya shake
a po obiedzie relaks, wystarczy się ruszyć dwa metry od stolika ;) Plakat w tle wisi w niemal każdej restauracji – to najpopularniejsze indyjskie piwo

Codziennie wieczorem są zapowiadane powercuty (przerwy w dostawie prądu), oprócz tego w ciągu dnia zazwyczaj parę niezapowiedzianych. Indie mają ogromne problemy z energią, a będą się one pewnie zwiększać w miarę przyrostu ludności. Mało która knajpka ma generator, żeby podtrzymywać prąd, więc wieczorami siedzi się na ogół przy zapalonych świecach. Do tego codziennie grzmi i pada, w końcu to początek pory deszczowej.

Za to jak pięknie niebo wygląda po takiej ulewie:

Sprzedawcy są o tej porze roku wyjątkowo nachalni – jest już po sezonie, więc łatwiej negocjować ceny (a to w Indiach absolutnie TRZEBA robić zawsze i wszędzie), ale są jeszcze bardziej natrętni niż zwykle, bo muszą walczyć o klienta. Spacer nadmorską promenadą zamiast sprawiać przyjemność, wkurza. Wystarczy jednak przejść się kilkaset metrów za turystyczne zabudowania, a tam spokój – nikt cię do niczego nie namawia, tylko palmy w olbrzymich ilościach i fale rozbijające się z hukiem o skały.

dziadek pracujący w jednej z opustoszałych knajpek na uboczu

Południe Indii, oprócz znakomitej kuchni, słynie też z mnogości festiwali. Na jeden z nich zabiorę was w następnym odcinku, tym razem tylko fotka z ceremonii pogrzebowej podejrzanej na plaży. Zakończyła się wrzuceniem urny do morza.

Skomentuj emiwdrodze Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

8 Comments
  • monkola
    22 stycznia, 2013

    Emi, od kilku godzin czytam Twojego bloga (zamiast się uczyć do egzaminów) i wiem, że pojadę w świat jak skończę studia i dokończę kilka spraw w Polsce. Aha, mała uwaga- Gdynia Orłowo, nie Gdańsk :)
    Pozdrawiam i pisz jak najwięcej (ale chyba jakąś blokadę sobie na Twoją stronę założę dopóki nie przejdę sesji :P )

    • emiwdrodze
      22 stycznia, 2013

      dzięki za uwagę, już poprawiam, jechałam tam z Gdańska, dlatego mi się pokićkało.

      to kiedy następny egzamin? Wstrzymam się z publikacją nowego wpisu ;)

      Pozdrawiam i 3mam kciuki za naukę i realizację planów podróżniczych!

  • IS
    7 października, 2012

    Czekam na ciąg dalszy, mam nadzieję, że nie będzie takich długich przerw. Piszesz świetnie, zdjęcia super, pozdrawiam.

  • Krzychu
    6 października, 2012

    „Jako, że to już off-season, na plaży więcej lokalsów niż turystów zagranicznych.” – co Ty nie powiesz, a podobno „na siłę” zabrałem Cię do „kurortu”, gdzie lokalsów szukać ze świecą :-D wybacz, ale nie mogłem się powstrzymać, podwójne standardy mnie czasem bawią :-)

    • emiwdrodze
      6 października, 2012

      lokalsi=indyjscy turyści. To, że był to kurort bez krzty indyjskiej atmosfery, nie ulega wątpliwości.
      Poza tym na pewno nigdy nie powiedziałam, że zaciągnąłeś mnie tam siłą.

      Miło, że czytasz mojego bloga, a to, że jeszcze Cię bawi, to mój podwójny sukces :)

      • Krzychu
        6 października, 2012

        miejsce bez krzty indyjskiej atmosfery pełne indyjskich turystów, o ja pierdolę :-) mogę jedynie polecić foty z festiwalu przyświątynnego na pewnym ciekawym blogu, może byś tam dotarła gdybyś nie spędzała tyle czasu ze swoimi kurortowiczami na plaży :-) –> http://www.1000krokow.eu/2012/04/pociag-na-poudnie.html / faktycznie – TO NIE INDIE! RATUNKU! :-D

      • emiwdrodze
        7 października, 2012

        Wioska, w której był festiwal (i na niego dotarłam, wpis będzie niedługo), a kurort to dla mnie dwa osobne miejsca.

        „Ciekawego” bloga nie odwiedzam, bo nie lubię Twojego stylu pisania. Zresztą, szkoda mi czasu na czytanie kogoś, kto w indyjskiej knajpie zamawia spaghetti i potrafi tylko obrażać ludzi, których z jakichś względów nie polubił.

        Skoro Tobie też nie podoba się to, co ja piszę, pytanie PO CO tu jeszcze wchodzisz? Reklamować się?

  • Ewa
    4 października, 2012

    Nie moge doczekac sie dalszej czesci :)