A ja dalej w Pushkarze. Dziś zapraszam na zakupy. Spacer po bazarze. Tym razem zwykłym, nie na kółkach. Trochę też o dzieciach, mimo, że na pieluszkach się nie znam plus sport i sztuka, coby nieco „wyższej kultury” wpadło. Przegląd radżastańskiej mody męskiej i dwie wycieczki po okolicy.
Co na indyjskim bazarze znajdziemy? Głównie warzywa, owoce i przyprawy:


Jest w Pushkarze uliczka, którą nazywają „sweet street”:

Fatałaszki świecące jak miliony monet i wyposażenie domu:
Książki i inne czytadła:
Jest i sztuka, i przydatne usługi:

Jest czas i miejsce na ploteczki:
Z cyklu „reklama dźwignią handlu”:




Wszyscy mają prawo wstępu na bazar, krówska też:

Kolorowych kobiecych sari naoglądaliście się w poprzednim poście, ale skoro miała być mowa o ciuszkach- moda męska i dziecięca, voila!





MODNA jest też gra w krykieta- w końcu to indyjski sport narodowy:
Idę sama przez targ i, słysząc ciągłe zaczepki, wspominam dobre, beztroskie czasy podróżowania w męskim towarzystwie. Hitem jest znane mi do tej pory tylko z kawałów:
- „Hello, my friend, czy my się czasem nie znamy?”
- „Nie wydaje mi się” (odchodzę)
- (krzyczy za mną) „W takim razie jesteś tą z moich snów, bo gdzieś Cię już widziałem!”
Haha! Dajcie wy mi wszyscy święty spokój… Jeśli jechać do Indii, to nie w pojedynkę, mówię wam to ja… Z kolei inny zagaduje:
- „Skąd jesteś?”
- „Z Polski”
- „A, to przepraszam”
- „Dlaczego? :)”
- „Bo Polacy to nigdy nie chcą rozmawiać…”
Zamurowało mnie… Mam jednak nadzieję, że to kolejny, który pomylił nas z Holendrami.
Na szczęście zjawia się w moim guesthousie grupka Hiszpanów zajaranych jogą i całym tym zdrowym stylem życia. Gadam z nimi częściowo nawet po hiszpańsku – dukam tylko trochę, ale okazuje się, że rozumiem całkiem sporo :) No i jak na Hiszpanów przystało, mija zaledwie pół godziny rozmowy i mówią „koniecznie, ale to koniecznie musisz nas w Andaluzji odwiedzić, my dearest friend, mi querida amiga!”.
Udaję się z jednym z nich na wycieczkę do pobliskiego Ajmeru, czyli kolejnego „jednego z najświętszych”, tym razem muzułmańskich, miast Indii – do meczetu, a właściwie świątyni sufickiej (sufizm to nurt Islamu), którą odwiedza codziennie 125 000 pielgrzymów.
Przy wejściu do niego konfiskują aparaty fotograficzne i inne sprzęty, trzeba także zdjąć buty i zakryć głowę. Zmieniamy imidż. Zawsze noszę przy sobie chustę, tak na wszelki wypadek.


Wewnątrz meczetu, oprócz głębokiej studni, do której wrzuca się datki, jest mnóstwo stoisk z biżuterią i kosmetykami, biznes pielgrzymkowy kwitnie. Kupuję sobie kajal w tubce (takie cuś do malowania mocnoczarnych kresek wokół oczu), bo wnioskuję, że kto jak kto, ale Hinduski na makijażu oczu znają się najlepiej. Nie sprawdził się – dobrze, że kosztował tylko 3 złote. Tutaj kobiety używają go także do malowania dzieci, nawet niemowlaków! Ma to je chronić przed złymi duchami… Faktycznie, duchy mogą się takich rozmazanych czarnych ocząt przestraszyć ;)
Z Ajmeru wracam oszołomiona. Po pierwsze dlatego, że już kiedy jadąc tam wsiadamy do autobusu, ledwo się do niego mieścimy, a okazuje się, że do odjazdu jeszcze 10 minut i ludzie tak naprawdę dopiero zaczynają się schodzić. Wchodzą i ściskają nas coraz bardziej, końca nie widać, opcji wydostania się z pojazdu, żeby jednak dopłacić trochę i pojechać rikszą, też nie. 11 km droga przez góry dłuży się przez 40 minut. Taki ścisk przeżyłam pierwszy i (mam nadzieję, że ostatni) raz w życiu. Pot się z czoła leje. Na dworze 40 stopni, okna pozamykane, a jakiś typ za mną korzysta z tłumu i się ociera. Na szczęście Hiszpan, widząc, co się dzieje, reaguje błyskawicznie, zanim ja zdążam cokolwiek powiedzieć – ostro gościa opiernicza. Grrr.
Po drugie, Ajmer to najbrudniejsze i najobrzydliwsze miasto, jakie do tej pory w Indiach widziałam. Po raz pierwszy zetknęłam się z tyloma żebrakami i to z TAK bliska. Wzdłuż głównej ulicy prowadzącej do meczetu, leży cały rząd beznogich, bezrękich kalek, zawodzących żałośnie i wszystkimi sposobami usiłujących zwrócić na siebie uwagę. Podczas podróży m.in. po Kambodży już się na podobne (choć nie na taką skalę) widoki uodporniłam (a przynajmniej tak mi się wydawało), ale jednak to mną wstrząsnęło na tyle, że przez kilka godzin nie mogłam przestać o nich myśleć.
Środkiem innej ulicy płynie ściek, a ja w japonkach kombinuję tylko, jak nie wdepnąć w nic śmierdzącego. Tłumy suną ulicami w każdą stronę i popychają cię, nie pozwalając zatrzymać się na sekundę przy żadnym straganie. Tak zapamiętałam Ajmer i tak właśnie zawsze sobie wyobrażałam typowe indyjskie miasto. Nie żałuję tej wycieczki, choć w przyszłości będę już unikać pchania się w takie miejsca.



Po powrocie wybieram się jeszcze na spacer na wzgórze ze świątynią Savitri. Meeeega długie schody, pełno hinduskich turystów, widoki pierwsza klasa:





Kiedy wracam, jeszcze poza miastem zaczepia mnie starszy sklepikarz, parzy mi herbatę i zaprasza na wesele, które się dziś w okolicy odbywa. Nalega, mówiąc, że państwo młodzi ucieszą się na widok białoskórej, ale… kiedy potem szykuję się do wyjścia w hotelowym pokoju, zaczyna grzmieć i lać, zrywa się mocny wiatr, a na dodatek odcina prąd :( Rezygnuję z wyjścia, za to następnego dnia wyruszam na podbój kolejnego radżastańskiego miasta.
wiola.starczewska
12 stycznia, 2013O, nie, te skórzane torby obok tych pstrokatych puf, genialne, przywieź mi taką jak następnym razem będziesz w Indiach, proszę, proszę!
emiwdrodze
12 stycznia, 2013wielbłądzia skóra (be!), ponoć bardzo nietrwałe :P
Za to taką pufkę sobie do domu przytaszczyłam, kosztowała niecałe 10zł w przeliczeniu!