Sign up with your email address to be the first to know about new products, VIP offers, blog features & more.

Hampi – „small Israel”

Tak o Hampi mówił znajomy Izraelczyk. Zresztą takich „małych Izraeli” jest w Indiach więcej. Faktycznie, napisy po hebrajsku (i takie menu w restauracjach) spotyka się tu wszędzie, ale o tej porze roku (kwiecień) zarówno ich, jak i innych turystów, mało. Krajobrazy za to wciąż księżycowe.

plakat reklamujący restaurację

Od początku miasto mnie urzekło, bo i w centrum, tzw. Hampi Bazaar z górującą nad nim świątynią Virupaksha, i wszędzie dookoła, są ruiny, a na dodatek pola ryżowe, palmy, bananowce i skały, a przez środek przepływa tętniąca życiem rzeczka (patrz poprzedni wpis). Tak jak i w Kerali, tak i tu – offseason, także większość guesthouse’ów i knajpek jest pozamykana, ale dzięki temu udaje mi się znaleźć niezły nocleg za grosze. Najfajniejsze miejscówki to te po „drugiej” stronie rzeki. Spokój, cisza i, mimo, że to pora sucha i palmy trochę zwiędłe, a pola ryżowe wyjątkowo bladozielone, widoki i tak pierwsza klasa:

Jako, że jest tak pusto, niemalże jedyni ludzie do pogadania to Hindusi pracujący w turystyce. Gram z nimi w carrom, czyli indyjski bilard.

Parę dni znów spędzam na bujaniu się w hamaku przed domkiem, czytaniu, obserwowaniu skaczących po drzewach białych (!) wiewiórek, ruszając się tylko kilka razy dziennie na jedzenie czy do kafejki internetowej.

Znudzeni lokalsi wiedzą o mnie wszystko – o której wstałam, wyszłam z domu, gdzie danego dnia byłam. Czuję się trochę jak w big brotherze. Mam nawet swojego „prywatnego kierowcę”, który motorkiem zgarnia mnie z drogi niemal zawsze, kiedy gdzieś mam zamiar iść pieszo. Hindus obwozi mnie po okolicy, oczywiście później czegoś oczekując w zamian, ale kiedy dostaje kosza, dalej jest dla mnie miły. Hindusi są niezmiernie pewni siebie i próbują wykorzystać każdą okazję, nawet kiedy ewidentnie nie mają szans. Skąd im się to bierze?

Któregoś razu Hindus zabiera mnie na przejażdżkę motorem nad sztuczne jezioro i zaporę. Jedziemy przez pola ryżowe, mijamy jakiś stary akwedukt. Poza wioską jest już kompletna cisza, w oddali słychać tylko grzmoty – burze są wciąż niemal codziennie. Siadamy sobie na olbrzymich kamolcach nad jeziorem i jakieś pół godziny wpatrujemy się w te cuda natury, milcząc, coś pięknego :)

Oczywiście kiedy przejeżdżamy przez wioskę, niektórzy już patrzą na nas z uśmieszkiem, ale co mi tam.

akwedukt w drodze nad jezioro
takie typy kręcą się po okolicy

Fajnie tu, ale robi mi się jakoś smutno i tęskno za domem, za Europą, śledzę więc ceny lotów powrotnych i wyhaczam całkiem tanie połączenie. Kupuję bilet na za dwa miesiące i zaczynam odliczać dni do powrotu.

I tu, jak to zwykle w życiu, zaraz po tym następuje zwrot akcji – kiedy mam wrażenie, że już nic ciekawego mnie w tych Indiach nie spotka, zajadając obiad w towarzystwie bliźniaków ze Szwajcarii, zauważam przechodzącego drogą włóczykija. Zarośnięty, w zniszczonych ciuchach i podpiera się kijem. Szwajcarzy z radością wydzierają się „oooo, Mahatma Gandhi, to ten supercool koleś!”. Okazuje się, że to Antoine – Francuz, którego widzieli wcześniej, kiedy przekraczał rzekę wpław (bo za łódeczkę się płaci i to, jako turysta, niemałą kasę, Hindusi płacą oczywiście mniej…) i nazwali go Gandhim. Gadamy chwilę i błyskawicznie decyduję się dołączyć do niego na spacer do Monkey Temple. To ok. 7 km, ale idziemy pieszo, zrywając po drodze nie do końca dojrzałe owoce z drzew, a potem zabieramy się na stopa ciężarówką wiozącą arbuzy :D Cieszę się na myśl o przejażdżce na pace, ale facet siedzący obok kierowcy (niestety) jest tak miły, że zwalnia nam miejsce w kabinie, a sam przenosi się do tyłu.

inni jeżdżą tak

Aby dostać się do świątyni, trzeba pokonać sporo schodów i minąć bojowo nastawione małpy strzegące wejścia:

Kiedy jesteśmy już na górze, jedna z wrednych małpek porywa Antkowi torbę z laptopem i ucieka z nim po murku, za którym jest przepaść. Jako, że małpa mała, a laptop dość ciężki, po chwili wypada jej z łapek i spada na skały kawałek niżej. Na szczęście udaje się go odzyskać w całości, jest tylko lekko porysowany. Małe potwory!

W świątyni mieszka sobie (już od pięciu lat) baba:

szczęśliwe drzewko, na którym wypadałoby zawiązać coś od siebie
na ścianie świątyni – symbol Ganeszy (tego z głową słonia) – swastyka (ale prosta, nie skręcona!) jest w Azji bardzo popularnym symbolem

Widoki z góry są niesamowite, a zachodzące słońce jeszcze dodaje temu wszystkiemu uroku. Najpiękniejszy chyba widok, jaki miałam okazję w życiu podziwiać – są i góry, i woda, i palmy, i bananowce.

W drodze powrotnej spotykamy innych Szwajcarów i zabieramy się z nimi motorkiem we czwórkę, ale pod górę maszyna nie daje rady z takim obciążeniem, więc resztę drogi pokonujemy znów pieszo. Jeden z chłopaków przyjechał tu badać populację lampartów, których ponoć w okolicy jest mnóstwo, ale ciężko je spotkać, bo bardzo starają się unikać ludzi.

O Antku już pisałam, ale dla przypomnienia – 6miesięcy wcześniej wyruszył z Francji pieszo, a potem stopem przez m.in. Iran dotarł do Indii, a jego celem jest Antarktyda. Oprócz 250 euro przeznaczonych na wizy nie ma ze sobą żadnych pieniędzy. Obecnie jest już w Australii, a jego losy możecie śledzić tu.

Oferuję mu skorzystanie z prysznica i podładowanie sprzętów, bo „mieszka” w świątyni bez dostępu do bieżącej wody i prądu. Podładowuje sobie komórkę, ale za prysznic dziękuje, mówiąc, że wczoraj kąpał się w rzece, więc jeszcze czuje się czysty :)

Swoją drogą, pod względem wody guesthousy w Hampi są fenomenem wśród wszystkich, w których nocowałam do tej pory. Pokoje z zimną wodą są droższe niż te z ciepłą, bo woda leci z baniaków zamontowanych na dachach budynków, a te niemiłosiernie się nagrzewają od słońca, więc, zamiast jak zwykle podgrzewać, tu trzeba ją specjalnie chłodzić.

Wieczorem właściciel mojego guesthouse’a oferuje mi przejażdżkę na festiwal w sąsiedniej wiosce. Nie chce się niestety zgodzić na przewóz Antka, tłumacząc to tym, że boi się policji, wioząc dwóch pasażerów, hm… Dziwne to jak na Indie, zresztą po drodze mijamy pełno motorków z trzema i więcej osobami. Wiem, że jako osoba w swoim mieście „publiczna” byłby bardzo głupi, próbując mi coś zrobić, ale na wszelki wypadek wygrzebuję gaz pieprzowy z dna torebki do podręcznej kieszonki ;) Hindus każe mi przejść pieszo kawałek drogi aż za posterunek policji, bo ponoć nie wolno mu wozić turystek po zmroku, i wyruszamy. Festiwal nie różni się zbytnio od poprzednich, jakie widziałam – główną atrakcją jest wysoki drewniany wóz i słonie, a poza tym jarmark, bo to już późny wieczór i uroczystości się skończyły. Pijemy super smaczny świeży sok z trzciny cukrowej, dzieciaki i starsi pchają się przed obiektyw aparatu, pozując i to na tyle, wracamy.

Z Antkiem umówiona jestem na kolejny poranek. Wcześniej przebąkuję, że chętnie dołączyłabym do niego choć na chwilę, bo od kiedy usłyszałam historię Kingi Choszcz i Chopina, zawsze mi się marzyła taka przygoda. Antek mówi, że byłoby super, ale nie wierzy we mnie zupełnie, mówiąc, że jeszcze nikt od początku jego półrocznej wędrówki nie odważył się zamienić wygodnego łóżka i prysznica na spanie na posadzce świątyni i kąpiel w rzece, a to, że miałaby być to dziewczyna już w ogóle nie mieści mu się w głowie. To tym bardziej mnie nakręca, w nocy pakuję więc najpotrzebniejsze rzeczy, a resztę zostawiam pod opieką rozczarowanego właściciela guesthouse’a i bladym świtem wyruszam nad rzekę na ceremonialną kąpiel słonia, przy której mamy się spotkać. Jest bardzo zdziwiony, widząc mnie z plecakiem.

Francuz opowiada mi też o innym pozytywnie zakręconym kolesiu, który wyjechał z Hampi dzień wcześniej – szkoda, że nie udało mi się go poznać. Amerykanin, który podróżuje jako „yes-man”, czyli „człowiek na tak”. Jeśli oglądaliście film z Jimem Carrey’em, wiecie o co chodzi. Gościu odpowiada „tak” na wszystkie propozycje, które mu ktokolwiek zaoferuje. Antek miał ochotę zapytać go, czy pojedzie z nim na Antarktydę, ale nie chciał mu tego robić, bo wie, że to już by była poważna zmiana planów.

Przez resztę dnia, ba, kilka kolejnych dni, łazimy po ruinach dookoła miasta (a to pochłaniające zajęcie, bo na terenie 26 km2 rozrzuconych jest jakieś 2000 świątyń), wspinamy się po skałach, szukając skrótów, przy okazji znajdujemy jakąś zakamuflowaną grotę, wypatrujemy piszczących nietoperzy (w niektórych świątyniach są ich całe chmary!), celebrujemy posiłki na rodzinnych ucztach w świątyni Virupaksha, robiąc za swego rodzaju „białoskóre gwiazdy”.  Hinduskie rodziny wybierają się na pielgrzymki co najmniej raz do roku i wtedy, śpiąc w świątyniach za darmo, przeznaczają sporą część oszczędności na jedzenie, którym częstują każdego, kto się nawinie.

je się, siedząc na posadzce
ta brązowa papka to jakby „deser”, który trzeba zjeść przed posiłkiem – nie dostanie się porcji ryżu dopóki nie zje się tego słodkiego ohydztwa do końca
a to już właściwy posiłek – tym razem podany elegancko, na liściu bananowca, ale zdarzało się też, że dostawaliśmy jedzenie na kawałku gazety

Natrafiamy też na ucztę weselną (w ciągu dnia!). Przyjęcie jest dość kiczowate, poza tym zarówno panna młoda, jak i jej przyszły mąż wyglądają na nieszczęśliwych. Jesteśmy tam bardzo mile widziani i sporo osób chce z nami choć chwilę porozmawiać, a niektórzy tylko nieśmiało się przyglądają i chichoczą. Dostajemy do ręki trochę ryżu i, tak jak pozostali, obrzucamy nim parę młodą. Zupełnie jak w Polsce :) Stoły uginają się od jedzenia. Niestety nie miałam gdzie naładować baterii do aparatu i zdjęć brak, zachował się jedynie krótki filmik z komórki:

Miałam ogromne szczęście być w Hampi tuż przed przejęciem jego centrum przez UNESCO. Miasto od 1986 r. znajduje się na liście światowego dziedzictwa i UNESCO zobowiązawszy się do dbania o nie, właśnie ewakuuje mieszkańców celem renowacji zabytków, nie będzie już w centrum takich widoków:

na czole „święta” kropa, na T-shircie – reklama piwa :)

Nie byłam w ogrodzonej wielkim murem najbardziej znanej świątyni, przed którą tłoczyły się wycieczki autokarowe. Nie chciałam płacić za wstęp do niej kilkanaście razy więcej niż płacą Hindusi, za to połaziłam po porozrzucanych po okolicy ruinach innych, mniejszych świątyń, gdzie prawie nikt nie dociera. Jak to możliwe, że te okolice, choć tak przepiękne, wcale nie są znane?!

sporo skał w terenie naznaczonych jest takim „wzorkiem” – tłumaczył nam nawet ktoś, skąd się to wzięło, ale kurczę no, nie pamiętam..
święta krowa w kamieniu…
..i żywy okaz

Kiedy w nocy, razem z setkami Hindusów, zasypiam (na szczęście Antoine odstępuje mi swoją karimatę, a sam śpi na posadzce), całe grupki dzieciaków i dorosłych przychodzą nas oglądać. Rozeszła się plotka, że biali śpią w świątyni i każdy chce to zobaczyć na własne oczy. I jak zwykle ogromna część tych ciekawskich chce przypozować do zdjęcia :) Po dziedzińcu spacerują sobie krowy, biegają małpy.

Hello Kitty znają i tu :)
taki jestem poważny!

przed świątynią muszą być i barwniki

Ostatniego wieczoru w świątyni spotykamy młodziutką dziewczynę, która, pod eskortą sióstr, kuzynek, ciotek, babć i przyjaciółek, przeżywa swój wieczór panieński, bo jutro wychodzi za mąż. Oczywiście nie poznała jeszcze swojego przyszłego męża – wybranka rodziny, a nie jej. Jest bardzo przejęta i usilnie namawia nas, żebyśmy wpadli na jej przyjęcie. Bardzo bym chciała, ale już postanowiliśmy sobie, że raniutko czas wyruszyć w dalszą drogę…

Jeszcze parę widoczków z ulicy:

uliczny posterunek policji – ich hasło „reklamowe” to „czy mogę Ci pomóc?” :D Odniosłam wrażenie, że bardziej robią za służbę informacyjną niż dbają o bezpieczeństwo.
powtórka grafitti z plaży Om
i moje ulubione azjatyckie błędy językowe ;)

Skomentuj Ev Elina Ostrowska Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

16 Comments
  • Evi Mielczarek
    1 kwietnia, 2016

    Naprawdę pięknie!

  • Mariusz Stachowiak
    1 kwietnia, 2016

    Cisza i spokój na tych zdjęciach :) To czasem lubię :)

  • Olka Zagórska-Chabros
    1 kwietnia, 2016

    Wspaniałe krajobrazy :)

  • Ev Elina Ostrowska
    1 kwietnia, 2016

    Oj… Pięknie :) zawsze chciałam odwiedzić Indie…

  • Barbara Świderska
    1 kwietnia, 2016

    Tak, Indie są piękne, mimo iż są trochę głośne i brudne (aczkolwiek na Twoich zdjęciach tego nie widać;-)).

    • Emi w drodze
      2 kwietnia, 2016

      Mam też całkiem sporo zdjęć, na których to widać (i filmików, na których słychać) :D Zdarzyło mi się nawet popełnić kilka przepełnionych tą negatywną energią postów na blogu…

  • Ekomentalnie
    1 kwietnia, 2016

    Piękne miejsca i jeszcze piękniejsza podróż!

  • Anna Kryjom
    1 kwietnia, 2016

    Piękne widoki! Zazdroszczę :) Pozdrawiam

    • Emi w drodze
      2 kwietnia, 2016

      Nie ma co zazdrościć, tylko pakować się i jechać :P

  • Łukasz Kędzierski
    1 kwietnia, 2016

    Na pierwszym zdjeciu trafila ci sie super przejrzystosc powietrza ;)

    • Karol Werner
      1 kwietnia, 2016

      Trochę jak dziś w Katowicach :D

    • Emi w drodze
      2 kwietnia, 2016

      Tam w ogóle powietrze było czyściutkie, Hampi wielkim miastem nie jest

  • Tomasz Kozłowski
    31 marca, 2016

    Byliśmy w szczycie sezonu i do tego było jakieś ważne hinduistyczne święto więc masakra. Hampi niesamowite i koniecznie musimy tam wrócić na spokojnie na kilka dni, żeby nacieszyć oczy tymi widokami zachodów i wschodów słońca oraz odwiedzić miejsca w których nie zdążyliśmy być. Super zdjęcia , pzdr Tomek

    • Emiwdrodze
      3 kwietnia, 2016

      Mam wrażenie, że w Indiach zawsze są jakieś ważne hinduistyczne święta :P
      Ja chętnie bym wróciła do tego Hampi sprzed kilku lat, ale boję się co bym tam teraz zastała, bo słyszałam, że bardzo się zmieniło…:(