Hoteli z mojej półki cenowej w Mumbaju brak (to najdroższe miasto Indii), przypominam sobie więc o couchsurfingu i zatrzymuję się u zapracowanej Natashy, która ma bardzo ciekawe zajęcie- jest dziennikarką indyjskiego NG Travellera i w związku z tym była już na wszystkich kontynentach świata, a poza tym pisze scenariusze do filmów Bollywood.
Pierwszego dnia, kiedy zmęczona po ostatnich przygodach i jeździe pociągiem docieram do mieszkania Natashy (a tej nie ma, zostawia mi tylko klucze pod wycieraczką), biorę prysznic (w końcu!) i rzucam się na łóżko (tęskniło mi się za nim!), ona smsuje, żebym przyjechała gdzieś tam, jeśli mam ochotę, ale jest bardzo tajemnicza. Nie wiem jeszcze dokładnie, czym się zajmuje i odpuszczam sobie wycieczkę, a później okazuje się, że była na planie zdjęciowym i miałam okazję przyjrzeć się z bliska, jak wygląda kręcenie filmu, aaaa, tego sobie nie mogę wybaczyć! N. jest dokładnie w moim wieku, a jeździ wypasionym autem i szaleje na zakupach w najdroższych sklepach.
Natasha nie ma dla mnie zbyt wiele czasu i jedynie raz wybieramy się razem na spacer. Idziemy promenadą gwiazd bollywoodzkich (dokładnie jak w Międzyzdrojach :P), wzdłuż której stoją ich posiadłości. Nad samym morzem rozciąga się długa na kilka km ulica pełna niepozornych wprawdzie budynków (w większości to apartamentowce, nie żadne wille), ale za to z jakimi wnętrzami. N. opowiada: tu mieszka ten, co grał w tym i tym filmie (a kojarzę jedynie kilka najbardziej znanych bollywoodzkich produkcji), ten ma w środku basen i największą ze wszystkich siłownię, na cztery piętra.
Mijamy najpilniej strzeżoną rezydencję – Shah Rukh Khana – to ten najpopularniejszy aktor, który pojawia się w praktycznie każdym filmie. N. mówi, że raz w tygodniu zamykają dla ruchu całą ulicę i gwiazdor wychodzi do KLATKI (dosłownie jest to klatka na podeście, jak w zoo!) przed swoim domem, rzucając stamtąd biedocie – swoim fanom – słodycze i ubrania :O
Natasha mieszka z mamą, która też pisze, tyle że o indyjskich celebrytach. Bywa tu i tam na co ważniejszych imprezach. Raz zabiera mnie na pokaz samby z drugorzędnymi gwiazdami Bollywood. Ja w najlepszych ze swoich podróżniczych ciuchów czuję się przy nich jak szara mysz.
Mama couchsurferki zabiera mnie też do wypasionej prywatnej kliniki, gdzie odwiedza swoją teściową. Przed szpitalem parkują fury, jakich nie znam z Polski, na jego terenie jest wi-fi, salon piękności, ekrany dotykowe z prezentacją wszystkich pracujących tam lekarzy. Przeglądam profile kilku z nich, praktycznie każdy ma wykształcenie i doświadczenie ze Stanów, Kanady lub Europy. Mają też oddział chirurgii plastycznej.
Cała rodzinka to Sikhowie- widać, że są zamożni, mieszkają na osiedlu zamkniętym, ale nie wywyższają się, jedynie jej mama podśmiewuje się trochę z robotników budujących metro, przyjezdnych z okolicznych wiosek, którzy z całymi rodzinami mieszkają w obozowiskach na budowie. Kiedy wieczorem jedziemy wzdłuż budowanej linii metra, palą się tam ogniska i dzieci biegają boso. Normalny w innych miastach widok tu dziwnie kontrastuje z nowoczesnymi budynkami.
Mimo dobrego sytuowania, nawet oni nie mają pralki. Oddaję swoje rzeczy do prania służącej, ale i jej nie udaje się doprać moich (kiedyś białych) ciuchów.
Do mieszkania Natashy najłatwiej się dostać kolejką podmiejską, którą dziennie przemieszcza się 8 milionów osób, co stanowi kilka razy więcej niż jej pojemność. Ponoć w godzinach szczytu do 9-wagonowego pociągu wsiada ok. 7000 pasażerów! Pojemność pociągu to 1800 osób… Piszą też o (co trudno sobie wyobrazić) 14-16 os./m2. Niezła adrenalina przejechać się czymś takim! Zbawieniem są przedziały tylko dla kobiet, choć te też pchają się niemiłosiernie. Pierwszym razem grzecznie czekałam, aż wszystkie kobiety stojące przede mną upchają się do pociągu, ale zanim zdążyły się do niego wbić, ten odjechał. Kolejny raz już sama się przepychałam i dopiero kiedy pociąg ruszył, chwyciłam poręcz i tak, pół stojąc, pół wisząc, przejechałam do kolejnej stacji. Tam na szczęście sporo ludzi wysiadło.
Dzielnica turystyczna, Colaba, rozciąga się wokół Gateway of India (brama Indii). Ponoć często zgarniają tam białych do roli statystów w bollywoodzkich filmach, stawka to 500 rupii/dzień. Tego dnia białe twarze można policzyć na palcach jednej ręki i łowców statystów najwyraźniej brak. Indyjskich turystów za to mnóstwo i, jak to zwykle, co trzeci chce mieć ze mną zdjęcie, aaaa!
Zaraz obok stoi pięciogwiazdkowy hotel Taj Mahal – to ten, w którym w 2008 r. był zamach terrorystyczny i zginęło ok. 170 osób:
Mumbaj to nie tylko Bollywood, to też bardzo różnorodne jedzenie uliczne. Moje ulubione stoisko to takie małe niedaleko uniwersytetu – zajadałam się tam szpinakowym puri.
Łażę po mieście i łażę, bo całkiem tu ładnie, architektura zachowała się po Anglikach. Na ulicach dość czysto i w ogóle trochę tu jak w Europie.
Kolonialna zabudowa konkuruje z takimi nowoczesnymi tworami:
Tu też większość kobiet chodzi w sari, ale często widuje się też młode dziewczyny w dżinsach, a
nawet krótkich sukienkach. Mimo to nowoczesna mama Natashy radzi mi i tu nosić długie spodnie.
Przeplatają się różne religie, przed jakimś kościołem śpiewają „Jesus is my brother” z podkładem disco, obok dobiegają mantry z hinduistycznej świątynki i czuć dym z kadzideł, jest i duża gurudwara (świątynia Sikhów), po ulicach kręcą się Muzułmanki w burkach.
Odwiedzam błękitną synagogę, przed wejściem do której trzeba wpisać do księgi swój numer paszportu i RELIGIĘ. Oczywiście zmyślam wszystko, bo po co komu takie dane? Równie dobrze możnaby podpisać się jako Kaczor Donald.
Sporą część nabrzeża zajmuje marynarka wojskowa. A obok była dzielnica rybacka:
Mumbaj to pierwsze indyjskie miasto, w którym widzę jakąkolwiek sztukę:
Wybieram się też na wycieczkę do Parku Narodowego Sanjay Gandhi, bardziej znanego jako Borivali. Park leży w granicach miasta i obejmuje kilka jaskiń i safari, na które jednak nie zdążam dotrzeć przed zamknięciem. Hindusi płacą za wstęp 5 rupii, ja 100 :| Ochroniarz za to robi mi za przewodnika i nie chce za to żadnej kasy, a wiedzę ma naprawdę sporą.
Jakaś rodzinka najpierw chce ze mną zdjęcie, a potem pytają, jak mnie znaleźć na fejsbuku. Ściemniam, że nie mam tam konta i dziewczyny chórkiem wykrzykują: „Are you kidding?!” („chyba żartujesz!”), wytrzeszczając oczy ze zdziwienia. Potem jeszcze upewniają się, czy Polska to część Anglii, bo tak myśleli…
A po kilku dniach wsiadam w pociąg i ruszam w kierunku Radżastanu.
Oli
10 stycznia, 2013Mieszkanie dziennikarki jest bardziej europejskie niż mój dom :)