Sobie jadę pociągiem. Bilet mam do Jaipuru, ale po drodze, pod wpływem poczytania przewodnika i pogawędki z Hiszpanką, która Radżastan dobrze zna, Jaipur blednie w moich oczach (nazywany jest od koloru budynków „różowym miastem”, co mnie odstrasza) i zmieniam zdanie. Wypada na Pushkar. Tam kolorów jest więcej. Jadę więc pociągiem dalej niż zamierzałam, wysiadam w Ajmerze i stamtąd przepełnionym do granic możliwości lokalnym busem dobijam do Pushkaru. Okazuje się, że był to strzał w dziesiątkę!
To ze swastyką to napis na drzwiach jednego z domów, ale Pushkar wita na różne sposoby:
Święte miasto. Jedno z wielu w Indiach. Malutkie, ale ma wielkie znaczenie, bo jest tu 1000 świątyń (w tym jedna z nielicznych takich na świecie świątynia hinduskiego boga Brahmy) i aż 52!!! ghaty, które, tradycyjnie, są najliczniej odwiedzaną miejscówą w mieście. Tym razem nie nad rzeką, a naokoło jeziorka, które, wg legendy, powstało z łez samego boga Shivy.
Jeszcze w autobusie zagaduje mnie jakiś gościu, właściciel guesthouse’a. Namawia, żebym zatrzymała się u niego i udaje mu się to bardzo łatwo, bo jestem zmęczona podróżą i nie chce mi się chodzić po mieście w poszukiwaniu hotelu.
Droga z dworca dość daleka, ale jej połowę przejeżdżam, bo po drodze napotykam pierwszego w swoim życiu wielbłąda! :D Jego opiekunowie, siedzący w budce biura podróży, z rozbawieniem obserwują moją żywiołową reakcję na widok zwierza i sami proponują mi, że, jako że się nudzą, przewiozą mnie na nim prosto do guesthouse’a za free. Pierwsze wrażenie – okropnie trzęsie! Trzeba się mocno trzymać, żeby nie spaść z grzbietu. Cała jednak jestem szczęśliwa i od pierwszego wejrzenia zakochuję się w wielbłądach ;)
Guesthouse okazuje się średnim wyborem. Mimo, że dzieją się tam ciekawe akcje typu przeganianie krowy, która 5 razy pod rząd wchodzi na teren posesji wpierniczać liście z krzaka, a dopiero za szóstym, przeganiana gałązką, spiernicza, aż się kurzy, to oprócz mnie jest tam tylko jakaś rodzina z dziećmi, a tym razem mam ochotę na towarzystwo, odsypiam więc podróż i po jednym dniu przenoszę się do centrum miasteczka. Jako, że to poza sezonem, sporo z nich jest zamknięta, więc nachodziłam się trochę, zanim znalazłam TEN jedyny.
Jeszcze kiedy chodzę z plecakiem między jednym hotelikiem a drugim, zgarnia mnie z ulicy staruszek, wciskając kwiatki, które mam wrzucić do wody na szczęście. Zdaję sobie sprawę, że to naciągacz, ale zapowiada się ciekawie.,. Sadza mnie nad brzegiem bajorka, odprawia mantry, każąc mi powtarzać „za mamusię”, „za tatusia” i takie tam, gada długo i szybko, próbując uśpić moją czujność, aż w końcu mówi „za pieniądze” i wplata w to „darowizna 3000 rupii”. Na szczęście nie powtarzam mechanicznie, tylko od razu się uśmiecham i zaczyna się dyskusja. On swoje: „Minimalne datki od takich już NAJbiedniejszych to 1000 rupii”, a ja swoje: „Nie dam więcej niż 30”. W końcu staje na pięćdziesięciu, bo gościu mnie rozbawił, a ja mam za to na pamiątkę czerwoną kropę na czole i czerwony sznureczek na nadgarstku (noszę go do dziś!), nazywany „przepustką do Pushkaru”, dzięki któremu inni naciągacze już mnie nie zaczepiają. W innych miastach, do których pojadę później, sznureczek zawsze kojarzyli z Pushkarem właśnie.
Wypada się odpowiednio umalować:
Wejścia do niektórych świątyń strzegą złowrogie małpiszony:
W całym Radżastanie bramy i fasady domów są bogato zdobione, kolorowe i z mnóstwem detali.
Jako, że miasto święte, krów tu pod dostatkiem, w końcu one też są święte. Łażą, gdzie im się tylko podoba. Hindusi na pielgrzymkach zwracają na nie podwójną uwagę, jakby odkupując swoje winy dokarmianiem ich.
Kliknij po więcej zdjęć fotogenicznych indyjskich krów.
Na ulicach tłoczno i wesoło:
W guesthouse’owej restauracji przysiada się do mnie Hindus, kolega jego właścicieli. Żali się, że nuda, że turystów brak i zaprasza mnie na piknik na pustyni ze swoimi kumplami. Kręci coś po moim pytaniu, czy będą tam jakieś inne dziewczyny. Waham się i waham, bo nawet moja couchsurferka z Mumbaju, Hinduska, ostrzegała mnie: „Nigdy nie ufaj Hindusom, a już na pewno nie w Radżastanie”, ale…coś takiego kusi. Kolejny raz myślę sobie, że przecież to same znane figury w mieście – hotelarze, sklepikarze, więc raczej nie odważyliby się zepsuć sobie reputacji jakimiś głupimi akcjami. Wieczorem jedziemy (ja i siedmiu facetów) najpierw na zakupy, potem do świątyni ich znajomego Aloo Baby (Aloo=ziemniak), który od kilkunastu lat żywi się TYLKO i wyłącznie pyrami.
Drogę przecina nam mnóstwo pawi! Jestem zachwycona, bo nigdy się nie zastanawiałam, jakie jest ich naturalne środowisko życia. Zawsze kojarzyły mi się głównie z warszawskimi Łazienkami ;)
O Aloo Babie piszą nawet w przewodniku. Niestety jednak właśnie wyjechał i zamiast niego rezyduje tam jakiś inny, „normalny” baba. Jest już ciemno. Przygotowujemy bati (miejscowa specjalność – kulki z ciasta), ryż i warzywa. Jako, że Pushkar to święte miasto, nie dostanie się tu mięsa, alkoholu, a nawet jajek! Chłopaki opowiadają mi, jak kilka lat temu sprowadzali napoje wyskokowe z sąsiednich miast i sprzedawali zagranicznym turystom (nikt inny nie chciałby ich tu pić) na wyjazdach na pustynię, bo w mieście nikt się na to nie odważył. Któregoś razu jednak na tej pustyni mieli nalot policji… Oczywiście w co bardziej turystycznych knajpkach panuje zasada „klient nasz pan” i dostaniemy tam jajecznicę czy ryż z kurczakiem, a nawet piwo „spod lady”.
Wracając do ogniska – pieczenie odbywa się w hm…ciekawy sposób. Potrawy najpierw przygotowywane są normalnie, w garnkach na ogniu, a następnie z…krowiego łajna budowany jest kolejny „piec” i jedzenie siedzi w tym dłuższą chwilę, na szczęście zawinięte w folię. Trochę mnie to z początku odstrasza, ale dzielnie zjadam wszystko. Jest pycha, choć lecą mi łzy, bo w garnkach wylądowała kosmiczna ilość chilli, ale na złagodzenie do zagryzania dostaję ryż z czymś podobnym do zsiadłego mleka (po ang. nazywają to curd) i następnego dnia nie mam nawet najmniejszych dolegliwości żołądkowych.
Wszystko jest ok – gadamy, śmiejemy się itd, do czasu gdy któryś z nich spogląda mi prosto w oczy i mówi: „rozkoszuj się, bo to twój pierwszy i ostatni taki posiłek”. Od razu oczami wyobraźni widzę, jak mnie porywają dalej na tę pustynię i układam sobie w głowie całą straszną historyjkę. Na dodatek puszczają mi z komórki film o kanibalach żyjących ponoć gdzieś w pobliżu. Panikarz się załącza, ale staram się nie dać po sobie nic poznać. Oczywiście później okazuje się, że sobie ze mnie żartowali, cała i zdrowa dotrwałam do rana :)
Chłopaki palą hasz zmieszany z czymś tam, piją też bhang lassi, na którego wspomnienie aż się wzdrygam po nie tak odległej akcji z nim w roli głównej.
Żalą się, że często muszą szukać towarzystwa zagranicznych turystek, bo Hinduski są bardzo niedostępne i nie ma nawet opcji, żeby wychodziły z domu po zmroku w towarzystwie kogoś innego niż męża, brata lub ojca. Ci obracający się w turystyce wiedzą, na czym polega koleżeństwo i sami by chcieli żyć tak po „europejsku”, ale kultura nie pozwala…
Po skończonym posiłku większość towarzystwa się rozjeżdża, a mój znajomy oferuje mi przejażdżkę do nieopodal położonej świątyni, w której są akurat całonocne obchody święta Shivy – jednego z hinduistycznych bóstw. Co to za święto, sam dokładnie nie wie. Za dużo ich mają, żeby mogli to ogarnąć..
Już z daleka niosą się śpiewy i miarowo uderzane bębny. Jakieś 50-60 osób siedzi na materacach rozłożonych na ziemi i gra na różnych instrumentach. Każdy we własnym tempie, tak jak potrafi, ale całość wypada wyjątkowo zsynchronizowana. Ja też dostaję do ręki talerze i uderzam nimi, próbując dopasować się do reszty. Samo słuchanie tego hipnotyzuje, a jak się jest tego częścią, to już w ogóle opanowuje człowieka jakieś dziwne, niesamowite uczucie.
Mam nawet filmik! Oprócz koszulki LACOSTE za wiele na nim wprawdzie nie widać, ale chodzi o to, żebyście wczuli się w klimat i muzyczkę :)
Po jakimś czasie muzyka się kończy i zaczynają śpiewać kobiety. A właściwie wyć. Zawodzą tak strasznie, że nie mogę tego słuchać. Wreszcie kończą i starsi panowie recytują mantry. W kółko to samo, albo wszystko do siebie podobne. W każdym razie takie to wyciszające, że usypiam. Tak mi wygodnie na tym materacu. Budzi mnie burza. Śpiewy już ustały, część ludzi się rozjechała, a ci, którzy zostali, dyskutują w kółeczku. Nie ma żadnych świateł, ale jest bardzo jasno, bo księżyc tak mocno operuje. Decydujemy się zostać na pustyni do rana, choć zimno jest przeraźliwie.
Rano pierwsze co widzę po otwarciu oczu to małpy. W ilościach hurtowych. Biegają gdzie popadnie i drą japy. A ja tam się cieszę, że spędziłam noc w takiej okolicy :D Zaraz po wschodzie słońca wracamy. Mijamy obozowisko turystów, którzy za podobny do mojego nocleg zapłacili kupę kasy. Z tą różnicą, że przyjechali tu na wielbłądach.
Późnym południem wybieram się na niby krótki spacer, żeby coś zjeść, a kończy się jak zwykle po kilku godzinach. Idę na rozległy teren targów wielbłądzich – w Pushkarze każdej jesieni odbywają się największe w tej części świata tego typu targi. Chciałabym bardzo bardzo kiedyś tu na nie przyjechać! Piasek rozciąga się po horyzont.
Są i one – WIELBŁĄDY! :D Chodzę wokół nich, oglądam, zaglądam tak tylko póki co orientacyjnie w cenniki biur organizujących wielbłądzie safari i mam już wracać, kiedy zaczepia mnie właściciel jednego z nich. Mówi, że za darmo przewiezie mnie na Radziu – tak się zwierzak wabi:) Wietrzę podstęp, ale przekonuje mnie, że i tak się nudzi, bo low season i turystów nie ma, więc chętnie się sam przejedzie. No ok.
Jeździmy po pustyni bitą godzinę. Spacerkiem, truchtem, zatrzymujemy się też posłuchać staruszka, który gdzieś tam na odludziu gra sobie sam na flecie. Po jakimś czasie kolo siedzący za mną zaczyna się przystawiać, wiedząc, że nie mam drogi ucieczki. No tak, można było przewidzieć, że to takie „za darmo”. Dostaje po łapach. Chwilę potem opowiada o swojej przyszłej, wybranej przez rodzinę, żonie, którą dopiero co poznał. Nie spodobała mu się i w związku z tym pyta się mnie, czy nie chciałabym mieć hinduskiego męża. Olaboga! Nalegam na powrót. Mimo to gościu proponuje mi przejażdżkę do jego domu i kolejną, znów „darmową”, tym razem już kilkudniową, wycieczkę po pustyni. Pytam, czy miałabym dołączyć do grupy turystów, ale ten nawet nie próbuje ukryć, że pojechalibyśmy sami, eh, Hindusi :/ W drodze powrotnej załapuję się jeszcze na zachód słońca nad pustynią :)
Bardzo mi się to miasteczko spodobało i zostałam tam prawie tydzień, także ciąg dalszy z Pushkaru i okolic nastąpi!
Ewa
10 stycznia, 2013Czasami warto zaryzykować :) My mamy na Sri Lance zaproszenie na trekking do ludów aborygeńskich. Jeszcze nie odkryłam gdzie jest podstęp ;)
emiwdrodze
10 stycznia, 2013wow! Od kogo to zaproszenie?;) Jedziemy bez dwóch zdań! Więcej szczegółów na priv?:>
Ewa
10 stycznia, 2013Szczegóły dostaniesz. Mamy zaproszenia na herbatki, obiadki, noclegi i wspólne wycieczki. Normalnie możemy przebierać i wybierać ;)
emiwdrodze
10 stycznia, 2013już mi się podoba, czekam!
Marta
10 stycznia, 2013Tabliczka dla turystów napisana hinduskim angielskim- boska!!
emiwdrodze
10 stycznia, 2013taaaak, Azjaci są w tym mistrzami! ALCHOHOLu pić nie można :D