Jawa to nie tylko świątynie i wulkany. Są tu przepiękne plaże, na które mało który turysta dociera. Jedną z nich, na wschodzie wyspy, upodobały sobie żółwice, które składają tu jaja KAŻDEJ nocy roku! Oprócz tej i kilku innych naprawdę zachwycających plaż odkryłam tu chyba najbardziej zadbaną i czystą wioskę jaką Indonezja widziała :)
Przeciętny turysta prosto z Bromo jedzie na Ijen, a potem już tylko rejs promem i jest na Bali. Mało kto w ogóle myśli o zatrzymaniu się na wschodzie Jawy na dłużej. Nam w przerwie między podbijaniem jednego a drugiego wulkanu potrzebna była plaża, szczególnie, że na oba z nich najlepiej wchodzić przecież nocą/bardzo wczesnym rankiem, co jest męczące. Na plaży wprawdzie też zbytnio nie odpoczęłyśmy, bo i żółwie podglądało się nocą, ale i tak zdecydowanie było warto!
O Sukamade, plaży słynącej z żółwi i ich jaj pierwszy raz przeczytałam na blogu Kingi która kilka miesięcy wcześniej podróżowała po Indonezji. Do odwiedzin tam zachęciło mnie przede wszystkim właśnie to, że nie słyszałam o niej nigdy wcześniej – w końcu to oznacza, że nie ma tam jeszcze tłumów turystów :)
Mało kto dociera w te rejony, bo nie ma co ukrywać, że podróżowanie jest tu dość uciążliwe i (jak na Jawę) drogie – do Sukamade nie można dotrzeć transportem publicznym. Główną bazą wypadową w te okolice jest Banyuwangi, do którego łatwo dostać się promem z Bali lub pociągiem z innych części Jawy.
Droga z Banyuwangi do Sarongan
Kiedy po nieprzespanej nocy pod Bromo docieramy z Asią do Banyuwangi, dużego i brzydkiego miasta portowego na skraju Jawy, marzymy tylko o tym, żeby się wyspać. Nie w głowach nam wchodzenie na kolejny wulkan! Bo choć Ijen też chcemy zobaczyć, nie chcemy zarywać dwóch nocek z rzędu. Przerwa na plażowanie wydaje nam się najlepszym pomysłem na nabranie sił na kolejną nocną wspinaczkę.
Specjalnie zarezerwowałyśmy sobie wcześniej hotel w Banyuwangi, aby przyjeżdżając tu pociągiem dość późno wieczorem od razu mieć dokąd pójść. W internecie wybór był niewielki i wybrałyśmy miejsce z najlepszymi opiniami. Właściciel hoteliku odbiera nas z dworca i wsadza w autobus. Jedziemy i jedziemy, a on mówi, że jeszcze długa droga przed nami. Coś tu nie tak. Miało być blisko dworca. Kiedy docieramy na miejsce, okazuje się, że budynek ze zdjęcia w internecie i ten, który mamy przed oczami, nijak nie wygląda tak samo. Pokój w tej samej cenie ma o wiele gorszy standard, nie ma też internetu, na którym nam tej nocy wyjątkowo zależało, żeby ogarnąć sobie dalszą część podróży. Oczywiście tłumaczą z uśmiechem, że „właśnie zepsuł się modem”. Jeszcze grzecznie, ale stanowczo, żądamy od gościa zapewnienia nam pokoju, jaki zarezerwowałyśmy. Po naradzie z ciekawskimi ciotkami, których się już kilka zeszło, żeby podsłuchać, co się tu dzieje, zgadzają się zawieźć nas skuterami do innego guesthouse’u. Jedna z ciotek drze się za naszymi kierowcami, pytając, czy nie chcemy wziąć kasków, jednym nawet wymachuje. Ci odpowiadają, że nie trzeba, wnioskujemy więc, że nie jest to daleko i jako, że jest już noc i na osiedlowych uliczkach w okolicy ruchu nie ma wcale, wsiadamy na skutery bez kasków. Naiwniaczki! Po kilku minutach kluczenia małymi, pustymi uliczkami, wyjeżdżamy na ruchliwą dwupasmówkę. Chłopaki prują jak szaleni, we włosach mam wiatr, a w oczach strach. Mój kierowca jedzie niemal środkiem drogi. Mija nas pełno TiRów i wielkich autobusów i bynajmniej przy tym nie zwalniają. Nigdy wcześniej nie bałam się tak przeraźliwie jadąc motorem. Pytam, czy jeszcze daleko, a on odpowiada twierdząco. O nie. Proszę, żeby zwolnił. Odpowiada krótko „NIE!”. Dlaczego? „Bo nie!”. W końcu na szczęście nieco zwalnia, ale tracimy wtedy z zasięgu wzroku jadących przed nami Asię z rzekomym właścicielem hotelu. Musimy się więc zatrzymać i do niego zadzwonić. Pytam się go dlaczego nie dali nam kasków, skoro wiedzieli, że jedziemy tak daleko i tak ruchliwą drogą. Odpowiedź jest prosta i zwala mnie z nóg: „Bo jest noc”. Co za idealna kwintesencja indonezyjskiej logiki. Tu nie jeździ się w kasku dla bezpieczeństwa, tylko ze strachu przed policją, a wiadomo przecież, że w nocy się śpi i dotyczy to również policjantów będących na nocnej służbie.
Okazuje się, że ten drugi guesthouse jest tuż przy dworcu kolejowym… To pewnie ten, który zarezerwowałyśmy. Tylko czemu nie zawieźli nas tam od razu? Mamy już wszystko to, za co zapłaciłyśmy, łącznie z internetem, jednak jest już tak późno, że i tak padamy zmęczone na łóżka, postanawiając następnego dnia obudzić się jak najwcześniej i iść na żywioł.
Rano okazuje się, że wysypianie się niekoniecznie było najlepszym pomysłem, bo ostatni bezpośredni autobus odjechał do Sarongan kilka minut przed naszym dotarciem na dworzec, ale udaje nam się znaleźć inny do Pesanggaran, a tam mamy mieć przesiadkę dalej do Sarongan. Przez całą drogę biletowy gdzieś wydzwania i słyszę powtarzane słowa „loro londo” („dwie białe” po jawajsku). Pracuje chłopak ciężko na prowizję za nasze bilety i z góry wiem, że nie uda nam się obejść tego systemu, ale akurat teraz taka organizacja nam na rękę. Jak obiecują, tak jest. Kolejny autobus czeka już na nas przy drodze i odjeżdża natychmiast, jak tylko wsiadamy. Logistyka jak na Indonezję ogarnięta wzorowo.
Sarongan – prawdopodobnie najładniejsza jawajska wieś
Szczęśliwie wiemy już do kogo uderzać po dotarciu do Sarongan. Gdyby nie to, byłoby ciężko, bo nie ma tam żadnego hoteliku. Od razu podpytałyśmy miejscowych o Sri, dziewczynę w mniej więcej moim wieku, która ma mały homestay i organizuje wycieczki po okolicy. Jeszcze na dworcu rzucił nam się w oczy warung „Bu Sri”, ale to tylko zbieżność imion, „prawdziwa” Sri mieszka kawałek od dworca i trzeba tam podjechać. Nas za drobną opłatą zabrało do niej dwóch chłopaczków, którzy kręcili się po dworcu i nawet znali kilka słów po angielsku. Sri była bardzo zdziwiona, że ma nowych gości i prosiła, żeby następnym razem uprzedzać ją o przyjeździe, bo może się zdarzyć, że akurat będzie z innymi turystami na plaży odległej o kilka godzin drogi i nie zastaniemy jej w domu. Jej nr telefonu na końcu postu.
W Sarongan jest bardzo swojsko – zaraz za płotem domu Sri rozciąga się soczyście zielone pole ryżowe, a z niego do domu docierają różne żyjątka, np. ogromniaste żaby. Nocą cisza jak makiem zasiał, nawet meczet nie daje się we znaki. Jawa naprawdę musiała być rajem na ziemi zanim pojawiły się tu motory i gdy jej populacja była o połowę mniejsza.
Homestay Sri urządzony jest w różowym, przesłodkim stylu (z dumą chwali się, że wszystko sama zaprojektowała), ale jest bardzo czysto i ma super wypasioną jak na tutejsze warunki łazienkę z wanną.
Cała wioska wygląda bogato i jest najbardziej zadbanym miejscem, jakie widziałam w Indonezji. Niektóre domy pobudowane są z rozmachem, choć i z kiepskim wyczuciem stylu. Na jednej z zapadłych wiosek obok oprócz świeżych kokosów w każdym najmniejszym sklepiku mają piwo! To dla mnie, mieszkanki niby nie tak wcale konserwatywnej Jogji, szok.
Okolice Sarongan to jedna wielka plantacja – rosną tu kakaowce, palmy kokosowe i olejowe, kauczuk, wszystkie możliwe owoce i przyprawy. Podglądamy miejscowych przy pracy – jedna kobitka opowiada jak jej mąż, pracując po kilkanaście godzin, wspina się na kilkadziesiąt (!) palm kokosowych dziennie i zrywa z nich owoce. Ledwo wyrabia się z normami narzuconymi mu przez plantacje i ona czasem w tym pomaga. Tu dopiero widać, że nie wszyscy Azjaci są leniwi i całe dnie bimbają się w hamaku.
Odwiedzamy fabrykę produktów z soi – tofu i tempe, fabryki cukru palmowego, kokosowego i innych jego rodzajów, których w Indonezji mają sporo. Wszystkie te miejsca produkują jedzenie na wielką skalę, ale wyglądają niezbyt nowocześnie, jak rodzinne biznesy.
Przeprawa do Sukamade i okoliczne plaże
Następnego dnia rano Sri przygotowuje nam śniadanie po indonezyjsku:
I wyruszamy w drogę:
Same nie przeprawiłybyśmy się do Sukamade tak łatwo, bo wymaga to umiejętności dobrego panowania nad motorem, szczególnie w porze deszczowej, która ciągle trwa (był kwiecień). Sri radzi sobie z tym rewelacyjnie.
Zatrzymujemy się na kilku urokliwych plażach:
Do Telok Ijo (po jawajsku) lub Teluk Hijau (po indonezyjsku) musimy przedrzeć się przez dość gęste zarośla, pokonując małą górkę. Od razu wskakujemy do wody, jednak fale, mimo że małe, są tak silne, że mało kto wytrzymuje tam dłużej niż 5 min. Nagle gwałtownie się ochładza i niebo, wcześniej mocno niebieskie, zaciąga się chmurami. Sri pospiesza nas do powrotu, ale ociągamy się, bo tak tu pięknie…
Trzeba jej było słuchać! Gdy czujemy na skórze pierwsze krople, od razu zrywamy się biegiem do motorów, ale deszcz wzmaga się błyskawicznie i zanim dobiegamy do pierwszych drzew, mamy już wszystko przemoczone do suchej nitki. Schronienie pod drzewami nic nie daje, bo woda z nieba leje się wiadrami. Tropikalna ulewa to nie przelewki. Biegniemy pod spływającą błotem górkę, ślizgając się, i kiedy docieramy do motorów, z ubrań można wyżymać litry wody.
Pech chciał, że w plecaku miałam też ciuchy na zmianę – wszystkie, jakie wzięłam na dwudniową wycieczkę, i aparat, który niestety okazał się mało wodoodporny i osuszanie w worku ryżu ani nic innego już mu nie pomogło :(
Czekamy na ustanie ulewy w miejscowym warungu, pod takim oto namiocikiem:
W końcu wypogadza się i przypominającą jeszcze rzeczkę drogą udajemy się dalej. Droga jest kamienista, wyboista i pełna zakrętów, a do tego po ulewie kamienie są śliskie, ciężko więc rozglądać się na boki, bo trzeba ostro się trzymać, żeby nie spaść z motoru. Szkoda, bo widoki są niesamowite! Dookoła gęsta dżungla, pełna wysokich i potężnych drzew przypominających sekwoje, unosząca się po deszczu mgła, a w tle radośnie świergolą ptaki.
Docieramy do rzeki. Kiedyś był tu most, ale wziął i się zawalił, widocznie tak być musiało, i „nie da się” go naprawić. Tak tłumaczy Sri. „Ora iso” (nie da się) to jeden z pierwszych zwrotów, jakich nauczyłam się po jawajsku. Na szczęście miejscowi jakoś sobie radzą. W porze suchej przez rzekę można po prostu przejechać, teraz poziom wody jest zbyt wysoki, a na dodatek po ulewie musimy odczekać jeszcze z godzinę zanim nurt trochę się uspokoi i będzie można przeprawić się bambusową tratwą.
Park narodowy Meru Betiri i żółwie
Wreszcie jesteśmy w parku narodowym. Powitała nas tam jak zwykle tabliczka „Wstęp: miejscowy – 5 k, białas – 150 k”. Na plaży mnóstwo śmieci – po szokująco czystym Sarongan znów czujemy, że jesteśmy w Indonezji ;) Strażników pracuje tam kilku i przez większość czasu przesiadują w biurze i oglądają TV lub przysypiają. Ja rozumiem, że śmieci ocean wyrzuca na brzeg codziennie, ale czy tak trudno byłoby je pozbierać skoro i tak już tam z samego rana chodzą?
Wieczorem wybieramy się na podglądanie żółwicy składającej jaja. Na strażnika, który wypuścił się na plażę sam, szukając, gdzie tym razem się zatrzymała, czekamy w kompletnych ciemnościach. Nie można używać nawet światła z telefonu, bo płoszy to zwierzęta. Co ciekawe, potem, kiedy już podglądamy żółwicę w akcji, możemy podejść do niej bardzo blisko, ale tylko od tyłu i tam już światło jej nie przeszkadza. Można też ponoć robić zdjęcia z fleszem, a nawet dotknąć zwierzaka… Odniosłyśmy wrażenie, że żółwie nie należą do zbyt bystrych zwierząt, bo kiedy strażnik podebrał samicy wszystkie jaja, które dopiero co złożyła, nie zorientowała się, co się święci i po zakończeniu przez dobrych kilka minut zakopywała miejsce piaskiem.
Miałyśmy sporo szczęścia, bo żółwica pojawiła się niemal od razu i to prawie przy samym wejściu na plażę. Tej nocy złożyła 118 jaj, po czym baaardzo niespiesznym krokiem udała się z powrotem do oceanu. Przejście kilkuset metrów żółwim tempem zajęło jej ponad godzinę, była to chyba najdłuższa godzina mojego życia :P Oprócz nas na plaży była tylko trójka indonezyjskich turystów.
Jajka zostawione na plaży miałyby małą szansę na przetrwanie – pełno tu drapieżników, które zjadają je, zanim ze skorupy wylęgną się żółwiki. Najgroźniejszymi z nich są ponoć kraby. Aż ciężko w to uwierzyć, bo one same są mniejsze niż jajka! Dlatego strażnicy zabierają je w bezpieczne miejsce, gdzie czekają na wyklucie się maluchów. Turyści mogą je potem uwolnić do oceanu. Taka przyjemność niewątpliwie musi być dużym przeżyciem, jest jednak dodatkowo płatna do kieszeni rangersów, co zniesmaczyło już nas na tyle, że z bólem serca zrezygnowałyśmy z obcowania z żółwimi słodziakami. I tak było wystarczająco pięknie!
A po powrocie do Yogyakarty dowiedziałam się, że 40 minut od mojego domu jest mało komu znane miejsce, gdzie żółwice również przybywają! Czym prędzej pojechaliśmy tam, aby to sprawdzić, jednak okazało się, że tu jaja składają tylko w sezonie, który zaczyna się we wrześniu, i to też nie codziennie. Zobaczyliśmy za to kilkutygodniowe żółwiki, ostatnie z wyklutych z jaj z poprzedniego sezonu, przestałam więc żałować, że nie dopłaciłam do tego w Sukamade :D Tu wszystko jest (póki co) za darmo, wystarczyło strażnikom dać drobne na (oby to była prawda!) krewetki dla żółwi. Tutejsi strażnicy mówili, że głównymi zagrożeniami niewyklutych jeszcze żółwi są nie kraby, a psy i …ludzie! Ci podkradają jajka z plaży i sprzedają je do Chin za grube pieniądze, bo bogaci Chińczycy wierzą ponoć w ich magiczne działanie na potencję :( Za przyłapanie na gorącym uczynku są spore kary, ale i tak żółwie jaja najbezpieczniejsze są właśnie w zamknięciu. Opiekuje się nimi kilku miejscowych wolontariuszy. W przeciwieństwie do tych z Sukamade nie dostają oni za to żadnych pieniędzy, tym bardziej warto zostawić im jakiś napiwek.
Takie nie do końca wcale wypoczęte udałyśmy się dalej na podbój słynnego krateru siarkowego Ijen!
Masz w Indonezji więcej niż dwa tygodnie? Zbocz trochę ze szlaku i zeksploruj wschód Jawy, zdecydowanie warto! A przy okazji pozdrów ode mnie Sri :)
Praktyczne wskazówki:
- Jako, że dojazd do Sukamade na własną rękę to spore wyzwanie logistyczne, mającym ograniczony czas polecam udział w wycieczce Bromo-Ijen-Sukamade rozpoczynającej się w Yogyakarcie, które organizuje moje zaprzyjaźnione biuro podróży. Po szczegóły zapraszam do kontaktu mailowego :)
- Jeśli jednak lubicie wyzwania, oto jak dostać się tam transportem publicznym:
- Teraz już wiem, że w Banyuwangi się nie śpi, a jadąc od strony Bromo lepiej wysiąść z pociągu w Karangasem, o stację pociągiem wcześniej, gdzie jest większy wybór przyjemnych hotelików oraz kilku hostów z airbnb.
- Z Banyuwangi bezpośrednio do Sukamade można dostać się też jeepem, nam się ta opcja zupełnie nie kalkulowała, ale przy większej grupie (4 czy 5 os.) warto rozważyć, szczególnie, jeśli czas nas goni, bo odpada wtedy nocleg w Sarongan, którego jadąc na własną rękę uniknąć raczej się nie uda. Jednak o Sarongan warto zahaczyć jeśli czas pozwala!
- Do Sukamade z Sarongan/Pesanggaran tanio dostać się też można ciężarówką, która dowozi tam zapasy żywności. Kursuje ona nieregularnie i mało kto zna jej rozkład jazdy.
- Alternatywnie do Sukamade dojedziemy także z Jember, największego miasta Jawy Wschodniej
- Koszt całej wycieczki z wyjazdem i powrotem do Banyuwangi, dwoma noclegami po drodze, wstępami i wyżywieniem – 950 k/osobę, w tym:
- autobus Banyuwangi-Pesanggaran: 50k
- Pesanggaran-Sarongan: 20k
- nocleg w Sarongan (+dwa bardzo skromne posiłki) – co łaska, my zapłaciłyśmy 200k/2os., co wydawało nam się już i tak zbyt dużą kwotą, ale Sri wyglądała na mocno rozczarowaną
- przejazd motorami z Sarongan do Sukamade: 350 k/os.; Sri i jej znajomy towarzyszli nam przez całe dwa dni, pełniąc rolę kierowców, przewodników i tłumaczy.
- za przeprawę przez rzekę też się płaci (ok. 5 czy 10k), za nas pokryła to Sri
- wstęp do parku narodowego Meru Betiri: 150 k
- nocleg w Sukamade: 300 k/2 os. Nie wiem tak naprawdę, czy to oficjalna cena, bo płaciłyśmy Sri i na miejscu nie było nawet nikogo, kto pilnowałby pokoi. Standard kiepski plus typowa, brudna indonezyjska łazienka. Są też tańsze opcje noclegowe w wiosce parę km od plaży, jednak dojazd stamtąd do plaży w środku nocy to po tak kiepskiej drodze taki sobie pomysł
- opłata dla strażników za nocne podglądanie żółwi: 100 k/grupę
- w Sukamade ciężko o coś dobrego do jedzenia, lepiej wziąć swoje zapasy żywności. Nam Sri w kuchni rangersów ugotowała skromny nasi goreng bez żadnych dodatków (sam smażony ryż z jajkiem sadzonym), bo nic innego akurat nie było, nawet Indomie, kultowych zupek instant. Koszt: 10k
- ewentualne wypuszczanie na wolność małych żółwików kolejnego dnia rano: 100 k/os.
- powrót: autobus Sarongan-Jajag: 50 k
- Jajag-Banyuwangi: 20 k
- Adres Sri: Sarongan, Water store :)
Tel.: +62 82 143 178 673, dorobiła się już też własnej strony internetowej i maila (kiedy ja tam byłam, w wiosce wciąż nie było internetu) - Oprócz bloga gadulec relację z wyprawy do Sukamade znajdziecie też na 360dreams.pl. Widać tam, że ceny dość mocno zmieniły się już w ciągu zaledwie paru miesięcy, które dzieliły mój pobyt tam od ich relacji. Zapłaciłam już więcej nie tylko za przejazd, ale i za nocleg w parku narodowym i nie było opcji negocjacji.
Olaf
12 marca, 2023Ocean nocą jest magiczny
Natalia
24 marca, 2017O jakim „żółwiowym ” miejscu mówisz niedaleko Yogi?
Ps. Bardzo pomocny blog ! Czy agencja turystyczna, z którą współpracujesz organizuje transfer na Karimunjawę ? albo chociaż w okolice portu w Jeparze :D
Z góry dzięki za odpowiedź !
Emiwdrodze
17 kwietnia, 2017Ta plaża niedaleko Jogji nazywa się Samas, „moja” agencja nie organizuje transportu na Karimunjavę, bo na to monopol ma takie jedno bardzo znane w mieście biuro, jak popytasz na miejscu to na pewno znajdziesz bez problemu, bo każdy ich tu zna ;) Mogę też polecić firmę transportową Day Trans, jeżdżą do Jepary kilka razy dziennie klimatyzowanymi busikami i kosztuje to ok. 150k. Publicznymi autobusami z przesiadką w Semarang dojedziesz dużo taniej.
Natalia
26 kwietnia, 2017Dzięki za odpowiedź ;)
Katarzyna
9 sierpnia, 2016Wkrótce wybieram się na Jawę i Twój wpis zachęcił mnie do zboczenia z trasy pomiędzy wizytą na Bromo a Ijen. Ale może się okazać, że nie będę miała czasu na nocleg w Sarongan. Czy jest realny taki scenariusz – 1 dnia wejście na Bromo, spacer po okolicy (nie żeby tylko wschód słońca zobaczyć i koniec, tylko trochę tam zostać) i wyjazd autobusem do Banyuwangi na nocleg, 2 dnia dotrzeć do Sukamade a 3 dnia po ewentualnym wypuszczeniu żółwi i może chwili na plaży dotrzeć na nocleg do Banyuwangi?
Orientujesz się może jaki jest koszt jeepa bezpośrednio z Banyuwangi do Sukamade? Bo z tego co piszesz może to być jedyna opcja, żeby dotrzeć tam w 1 dzień. Tak przynajmniej rząd wielkości – może się okazać, że będę musiała zweryfikować plan i albo przeznaczyć na Sukamade jeden dzień więcej albo gdy to się nie uda zrezygnować gdy koszt mnie przerośnie. Będę wdzięczna za podpowiedź :-)
Emiwdrodze
10 sierpnia, 2016Pierwsze co mi się wydaje dziwne – po co przejazd do Banyuwangi autobusem? Przecież na linii Probolinggo-Banyuwangi pociągi jeżdżą. Jak najbardziej plan wykonalny, ale radzę Ci skontaktować się wcześniej ze Sri i z nią umówić jeśli chcesz ją za przewodniczkę. Te jeepy były mega drogie, już nie pamiętam dokładnie ile, ale krzyczeli nam sumki rzędu milion z hakiem. Autobusem na pewno dotrzesz w 1 dzień jeśli tylko zaczniesz wcześnie rano!
Katarzyna
10 sierpnia, 2016Dziękuję za szybką odpowiedź :-) W międzyczasie się zorientowałam, że pociąg lepszy na linii Probolinggo-Banyuwangi :-) Rozumiem, że do Sri najlepiej zadzwonić jak już będę w Indonezji? Około miliona to stamtąd samolot do Jakarty kosztuje więc raczej z tej opcji nie skorzystam – po prostu znów się nie wyśpię. Ale przecież wakacje nie są od wysypiania się :-)
Jasiu
24 kwietnia, 2016hej :)
właśnie planuję odwiedzić to miejsce w maju i mam jedno pytanie. Może będziesz umiała na nie odpowiedzieć :)
czy uda się rano wypuścić żółwiki do wody w Sukamade i tego samego dnia dotrzeć wieczorem do Banyuwangi żeby złapać pociąg do Surabaya?
Emiwdrodze
25 kwietnia, 2016Jak najbardziej! Żółwiki wypuszcza się bardzo wcześnie rano (coś koło 6-7 z tego co pamiętam) i potem można uderzać prosto na autobus z Sarongan dalej w świat.
Ania
4 sierpnia, 2015Zobaczyć żółwie na plaży to moje marzenie. Próbowałam na Sri Lance ale się nie udało. Może kiedyś w Indonezji :)
Emiwdrodze
4 sierpnia, 2015Właśnie! Ja też na Sri Lance próbowałam, przypomniałaś mi o tym! W Mirissie, ale już nawet nie pamiętam, co poszło nie tak, że ich wtedy nie wypatrzyłam… Powodzenia więc kolejnym razem! :)
Nocleg energylandia
3 sierpnia, 2015Super wpis. Już od dawna się mi marzy właśnie wybrać na taką plażę z żółwiami i pooglądać je nocą. To tak jakby uczestniczyło się w narodzinach. A jeszcze lepsze podobno jest jak się klują i wychodzą ciągnąc w stronę morza. Takie małe kulki. :)
Emiwdrodze
3 sierpnia, 2015Wykluwania się niestety nie można zobaczyć, bo odbywa się w zamknięciu u rangersów, ale żółwikowe bobasy można do oceanu wypuścić… za odpowiednią opłatą. Życzę spełniania marzeń! :)
Dominik
29 lipca, 2015Ocean ma swój mikroklimat i własną cyrkulację.
Emiwdrodze
29 lipca, 2015Nie da się zaprzeczyć…
P.S. Spamerski link usunęłam.
%name
25 lipca, 2015No dobra ja chyba mam kosmate mysli odnosnie tych zolwi, a moze one po prostu wychodza sie schlodzic, bo noca jest przyjemniej?
Emiwdrodze
25 lipca, 2015myślę, że w oceanie wcale nie jest im za gorąco :P Jak zajrzałaś do posta to chyba nie ma już wątpliwości po co wychodzą z wody? :P
%name
24 lipca, 2015Dość zadbany cmentarz. Z tego co kojarzę, to groby powinny być bezimienne, a tam jakieś tabliczki co i raz.
Emiwdrodze
24 lipca, 2015masz na myśli, że muzułmanie powinni mieć bezimienne grobowce Łukasz? W Indonezji większość cmentarzy jest mieszanych, wyznawcy różnych religii leżą koło siebie i tabliczki ma ogromna większość z nich…
Ewelina
23 lipca, 2015Sukamade to jedno z trzech moich najukochańszych miejsc na Ziemi! :) Już sam dojazd jest niesamowity, ale ta plaża i żółwie, dżungla i to ile w niej zwierząt, to istny raj! :) Wracam tam od 4 lat i niestety zauważam też zmiany. 4 lata temu strażnicy chodzili po plaży niemal całą noc, od północy do rana przesiadywali na niej i co chwilę ją sprawdzali. Ostatnio mają swoje godziny, przejdą się, jak nie ma żółwicy to wracają do chatek, na wszelki wypadek zajdą jeszcze rano poszukać już zakopanego przez żółwicę dołka. Nie chcę mówić, że tak robią wszyscy i zawsze, bo tego nie wiem i wierzę też w strażników, którym naprawdę zależy na tym, co robią, ale jednak jest pewna różnica między tym, co widziałam tam wcześniej, a co widziałam w tym roku. Niestety sprawdzanie dołków z rana mija się z celem, bo najczęściej są już rozkopane przez dziki, to one są największym zagrożeniem dla jaj! (Dziki, małpy, warany, ludzie handlujący jajami na czarnym rynku, a dla małych żółwi mewy, większe ryby i kraby.)
Wcześniej też nikt nie pobierał opłaty za wypuszczanie małych żółwików do oceanu, teraz widać interes kręci się lepiej. I ze względu na interes wypuszcza je się już nie tak wczesnym rankiem jak kiedyś, ale odrobinę później, o „bardziej ludzkiej porze” ;), choć parę lat temu tłumaczono nam, że o świcie żółwiom jest łatwiej. Nadal jest to jednak niezwykłe, pełne życia miejsce i trzymajmy mocno kciuki, by takie pozostało.
Emiwdrodze
23 lipca, 2015Jej to Ty też tam byłaś?! Nie wiedziałam, podpytałabym wcześniej o szczegóły! Pisałaś też coś na blogu? I jak to WRACASZ tam od 4 lat? :O Tzn ile już razy? Dzięki za te wszystkie informacje, nam strażnicy co nieco opowiadali o zwyczajach żółwi, ale mimo, że ich angielski był naprawdę dobry to mówili głównie po indonezyjsku ze względu na tych lokalnych turystów, a nas olewali, a ja rozumiałam tylko piąte przez dziesiąte ;)
Peace.Happiness.Family.
23 lipca, 2015wow coś pięknego <3, w te wakacje planujemy lecieć na Bali, ale raczej wątpię, żebyśmy udali się w te rejony co Ty. Może innym razem :), zbyt dużo miejsc chciałoby się zobaczyć, a za mało czasu i pieniędzy :(. Pozdrawiam :)
Emiwdrodze
23 lipca, 2015Jeśli pieniędzy mało to tym bardziej Jawa lepsza niż Bali :D
Ania Leszczyńska
22 lipca, 2015Superowo! Bardzo ciekawe przeżycia!
Emiwdrodze
23 lipca, 2015Zgadzam się! :))
%name
22 lipca, 2015No właśnie rozważamy tą część Jawy na przyszłe wakacje !!! Super wpis, a zdjęcia przekonują, że to jest właśnie to !!! Wygląda , że jest tam całkiem mało turystów, czy tak jest?
Emiwdrodze
23 lipca, 2015koniecznie! Na pewno wam się spodoba :) Turystów jak na lekarstwo, zresztą jak wszędzie w Indonezji poza Bali, Yogyą i wulkanami. A do Jogji też wpadniecie?
%name
22 lipca, 2015zobaczyć żółwice składające jaja na plaży to moje marzenie! Od dzieciństwa przez mojego żółwika Maksia mam słabość do tych cudownych gadów <3
Emiwdrodze
23 lipca, 2015ja nie sądziłam, że zrobi to na mnie wielkie wrażenie, a teraz nie mogę się doczekać, żeby znów pojechać odwiedzić te małe żółwiątka, niedługo wybieram się jeszcze raz w to bliższe mnie miejsce :)
asparagus
22 lipca, 2015Bardzo fajny i przyjemy wpis chociaż trochę długi, ale mnie wciągnął po całości :D taka drobna uwaga – ostatni link do kingi nie posiada http na początku i pokazuje, że strona nie istnieje – chodzi o link na końcu „Przedsiebieblog” – zdarza się najlepszym,.a Ty bez wątpienia taka jesteś :)
Emiwdrodze
29 lipca, 2015Dzięki za miłe słowa i zwrócenie uwagi, już poprawione! Próbowałam ten wpis skrócić, ale pisanie krótko, zwięźle i na temat to dopiero sztuka :P Doceniam czytelników, którym nie straszne długie teksty, w końcu książki ktoś też jeszcze czyta! ;)