Kampot to niewielkie i senne miasteczko, na ulicach pustki (coś nietypowego w Azji!), ale mimo sporej ilości guesthouse’ów ciężko znaleźć nocleg, wszystko jest zajęte. W końcu trafiam na rewelacyjny guesthouse i zostaję dłużej niż planowałam, bo to jest miejsce z klimatem! Nie jak te bezduszne hoteliki. A na dodatek nocleg w 8-osobowym dormie to tylko $2 i wielki ogrod, gdzie w hamaku mozna przelezec caly dzien z ksiazka.
Sa pozostalosci po Francuzach- niziutkie domki w tzw. „stylu kolonialnym”. W ogole gdyby nie Francuzi to kambodzanska architektura bylaby okropna, ale w niemal kazdym miasteczku jest tego troche. Tak jak i turystow francuskojezycznych- ich jest tu zdecydowanie najwiecej i w wielu miejscach latwiej porozumiec sie po francusku niz angielsku.
Ze swiezo poznanym Norwegiem udajemy sie do knajpki prowadzonej przez gluchych- zamowienie sklada sie na migi, a w menu pokazane jest, jak co „powiedziec”. Norweg powtarza wciaz, ze ma bardzo ograniczony budzet, ale nocuje w hotelu za $15, a nastepnego dnia zmienia go na taki za $7- chyba, zeby pokazac, ze oszczedza ;) grrr, fajnie maja tacy Skandynawowie- dla nich wszystko jest tu smiesznie tanie, dla mnie tylko niewiele tansze niz w Polsce i licze kazdego dolara.
W miescie jest mnostwo latarni, ale w nocy zadna z nich sie nie swieci. Podczas jednego z takich wieczornych spacerkow wsciekly pies biegnie prosto na mnie, szczekajac. Balam sie ich do tej pory, ale wreszcie wyczytalam w jakims madrym zrodle, jak sie przed takimi bronic i sprawdzilam- dziala :) wystarczy stojac tylem odwrocic sie gwaltownie, udajac, ze rzuca sie w niego kamieniem. Pies ucieka z podkulonym ogonem.
Ciemnosci nie sa przeszkoda dla bujnego zycia towarzyskiego- kiedy sacze sobie koktajl owocowy na ulicznym straganie, obok rozstawiony jest namiot, a w srodku odbywa sie wesele- smiesznie wyglada, jak kobitki w eleganckich sukniach pedza tam na skuterze.
Po dwoch leniwych dniach w miescie wybieram sie w koncu na wycieczke rowerowa po okolicy. Niestety zapowiadajace sie fajnie wodospady okazuja sie byc malutkie, bo to akurat sucha pora, plantacje duriana tez sie niczym nie wyrozniaja o tej porze roku. Jest taki upal, ze po kilku godzinach rezygnuje i wracam do hamaka ;)
W miedzyczasie zamawiam sobie uszycie jedwabnej poszewki na moja mini podrozna poduszke u jednego z krawcow (w Azji jest tego mnostwo) za cale poltora dolara :) kobietka jest tak mila, ze jak zlozylam zamowienie i wyszlam, jechala za mna dobry kawalek na rowerze, zzjajana, bo zapomniala zapytac, jaki szew sobie zycze-plaski czy odstajacy (czy cos w tym stylu :P). Znow lubie ten kraj ;)
Okolica Kampotu slynie z plantacji ponoc najlepszego na swiecie pieprzu. Pewnie ciekawe to zjawisko, ale ja na wszystko, co zwiazane z pieprzem, mam uczulenie, wiec daruje sobie takie „atrakcje”.
Kampot jest tez baza wypadowa na wzgorze Bokor, na ktorym polozone sa pofrancuskie ruiny kasyna i kosciola- a raczej jak dla mnie BYL, bo dobre czasy minely. Na wzgorzu buduje sie nowy luksusowy osrodek i ludzie, ktorzy juz tam byli, mowia, ze strasznie to psuje atmosfere i ze to absolutnie ostatni moment na wizyte tego miejsca, wiec przechodzi mi ochota na wizyte tam, szczegolnie, ze $10 za taka jednodniowa wycieczke to minimum. Kambodza rozczarowuje po raz kolejny.
„Zaoszczedzona” kase wydaje za to na ser zolty za rownowartosc dwoch noclegow. Bagietki sprzedaja tu wszedzie, ale nie wiadomo, z czym je jesc.. Ser mozna dostac tylko w najlepszych supermarketach i pare plasterkow importowanych z Europy to minimum $4. Po serze widac, ze byl roztopiony, zanim ponownie trafil do lodowki- jak na importowane produkty przystalo. To samo jest w przypadku slodyczy (importowane na ogol z Malezji albo Australii, Kambodza nie ma swoich slodyczy, tak samo bylo w Tajlandii). Za to maja cos, co uwielbiam- mleko sojowe- i jest ono o wieeele tansze niz w Polsce :)
Zjadam przedziwny deser- 2rodzaje groszku, dynia i cos jeszcze utopione w mleczku kokosowym. Babka chciala mi to zalac jeszcze mlekiem skondensowanym (dodaja je tu wszedzie, nawet do kawy, bo normalne mleko jest bardzo drogie). Kupuje tez obiecujaco wygladajacego placka- okazuje sie jednak, ze jest to zmielone mieso, fuj. Niestety, aby odkryc cos dobrego, trzeba poprobowac roznych dziwactw, z czego czesc laduje w koszu.
…zagaduje mnie Khmer mowiacy super po angielsku. Zaprasza mnie do swojej wioski (jedziemy na skuterku) na domowej roboty wino palmowe i smazona osmiornice.
Siedzimy z mieszkancami wioski i koles uczy mnie paru kolejnych zdan po khmersku, takze moge cos tam z nimi zagadac;)
Czasem przeklinam samotne podrozowanie (szczegolnie, kiedy przychodzi do placenia za pokoj, bo wychodzi mnie to dwa razy drozej niz jakby dzielic go z kims), ale rzeczy takie jak ta nie spotkaly by mnie, gdybym jezdzila z kims. Koles jest sympatyczny, ale oczywiscie po wszystkim oczekuje czegos w zamian. To juz jego problem, ja sie zmywam;)
Spotykam tez dwoch Niemcow, ktorych poznalam wczesniej na Otres Beach. Upieraja sie na poszukiwania slynnego bamboo train (to cos w rodzaju drezyny, ktora jest blyskawicznie rozmontowywana, kiedy z przeciwka nadjezdza inny taki „pociag”), ale okazuje sie, ze i ta atrakcja jest juz nieaktualna :( Szkoda.. Kambodza rozczarowuje po raz n-ty. Niestety tory sie remontuja i mozna juz tego doswiadczyc tylko w jednym miejscu w kraju, w ktorym juz bylam, ale nie wybralam sie tam na bamboo train, bo odkladalam to na pozniej. Jestem bardzobardzobardzo rozczarowana tym, co dzieje sie w tym kraju. Moim zdaniem za 2-3 lata nie bedzie juz sensu przyjezdzac do Kambodzy- masowa turystyka niszczy to miejsce w blyskawicznym tempie i to na o wiele wieksza skale niz w Tajlandii.
Niemcy mowia tez, ze wysepka Koh Tonsay (Rabbit Island), ktora jest w poblizu, tez jest juz zniszczona. Pelno smieci i turystow. Mimo wszystko postanawiam sprobowac…
Najpierw jednak Kep, z ktorego lodeczka na wyspe wyplywa. Miasteczko slynie z owocow morza i poza horrendalnie drogimi restauracjami na tzw. Crab Markecie i malpkami skaczacymi po ulicy nie ma tu zbyt wiele do ogladania, a plaza brzydka i waska.
W autobusie poznalam Niemca i Kanadyjczyka i razem z nimi szukam taniego noclegu, o co tu tez ciezko, ale udaje nam sie (choc warunki tragiczne i w pokoju okropny smrod- noc nieprzespana). W koncu jacys ludzie, ktorzy maja tak samo okrojony budzet, jak ja;) Kanadyjczyk mowi, ze tak wlasnie sobie wyobraza poludnie Francji (w Europie nigdy nie byl) i ma chyba racje. Miescina jest dziwna, opustoszala i nie ma nawet nocnego targu! Dlugo wiec szukamy jedzenia w przystepnej cenie. W przewodniku wyczytalismy, ze jest jakas backpackerska knajpka w poblizu i decydujemy sie wybrac wlasnie tam. Po drodze okazuje sie, ze w miedzyczasie przeniosla sie gdzie indziej, wiec idziemy dalej i…idziemy, a jej dalej nie ma. W koncu wkraczamy na teren parku narodowego, bo znaki do knajpy tam prowadza, mimo ze wstep tam po 18 jest zabroniony, a jest juz calkiem ciemno :P teraz juz rozumiem dlaczego..Kazdy pojedynczy szelest dochodzacy z dzungli wprawia w przerazenie. Nie wiadomo, czy to waz, czy jakas mini zwierzynka, czy cos wiekszego. W koncu zawracamy i, z braku innych opcji, jemy najdrozszy od miesiaca posilek w jednej z wypasionych restauracji :/ Na szczescie to tylko jedna tranzytowa noc w tej dziurze.
Wczesniej jeszcze wybralismy sie na tzw. Sunset Rock, oczywiscie, jak nazwa wskazuje, na zachod slonca.
Wspinaczka byla dluga i meczaca (2litry wody wypite po drodze), ale widoki rewelacyjne! W oddali widac nawet wietnamska wyspe Phu Quoc. Gorzej z powrotem…Musimy przedrzec sie przez gesta dzungle po ciemku, z latarka. Brrrr, strasznie… Najsmieszniejsze, ze na szczycie spotkalismy pare Angoli (dziewczyna w rozowej sukience i klapeczkach), ktorzy planuja po zachodzie slonca zrobic 8km rundke po parku. Glupota ludzka nie zna granic :D
Niemiec decyduje sie plynac na wyspe ze mna, wynajmujemy bungalow przy plazy za grosze :) jeden z takich:
Nie ma w nim nic oprocz dwoch materacy z moskitierami, ale ma to swoj urok. Straszyli nas, ze na wyspie jest okropnie drogo, wiec zaopatrzylismy sie nawet w zapasy jedzenia, ale nie jest wcale zle i mozna znalezc obiad w knajpce za dwa dolce.
Mam ambitny plan obejscia wysepki naokolo (ma ona jedyne 2km2), ale zarosla mangrowe sa tak geste, ze ciezko sie przez nie przedrzec w japonkach, wiec daje sobie spokoj i wyleguje sie caly dzien na plazy. Pozniej okazuje sie, ze najgorsza czesc trasy juz przeszlam i dalej byloby juz tylko latwiej, ale juz trudno.
Niemcy nie mieli racji. Spokoj, cisza, jedynie kogut (!) lazacy po plazy wybudza mnie z drzemki w hamaku- zaczal piac stojac przy moim uchu, auc! Pozniej wypozyczam sobie detke do plywania za dolara i dryfuje sobie po morzu i tak mija reszta dnia :)
Wieczorem Niemiec robi mi pokaz zdjec z Indii- spedzil tam 5 miesiecy. Wszystko wydaje sie tam byc bardziej brudne, zatloczone, glosne..Chyba jeszcze jednak nie jestem gotowa na az taki syf.
Prad doprowadzany jest tu tylko kilka godzin dziennie, w nocy ciezko odnalezc droge do domku bez latarki (pomagam sobie wyswietlaczem aparatu, bo jest jasniejszy niz komorka :P) i jest tez troche strasznie, bo za nami dzungla i dziwne odglosy z niej dochodzace. Jednak niefajnie byloby byc Robinsonem Cruzoe :P
W Kambodzy nie ma tu wprawdzie az takiego kultu krola jak w Tajlandii, gdzie za przydepniecie monety, ktora spadnie nam na ziemie mozna dostac kilka lat wiezienia (przydarzylo sie to juz paru turystom, bo w koncu zdeptali krola), za to maja sporo dni wolnych dzieki niemu. Swieta narodowe obejmuja m.in.: urodziny krola (oczywiscie), ale tez urodziny matki krola, jego ojca..:) Ciekawi mnie, co stanie sie z banknotami, jak krolowi sie umrze- jest on (albo jego syn) na wszystkich banknotach. Chyba beda drukowac inne z nowym krolem :P
A poki co…moje zadanie na kolejnych kilka dni to nauczyc sie poslugiwac paleczkami niczym Azjatka. Wprawdzie jakos daje rade, ale wciaz troche nieporadnie i niektorzy miejscowi sie ze mnie smieja. I powiem wam, ze Wietnam podoba mi sie poki co najbardziej!
W oparach siarki - Ijen
W oparach siarki - Ijen
Bali deszczową porą
Wodospad Tumpak Sewu - indonezyjska Niagara