Na większości z czterech tysięcy wysp na Mekongu nie ma co robić, ale po to właśnie się tu przyjeżdża ;) Głównym zajęciem jest wiszenie w hamaku przez większość dnia, z dwoma albo trzema kilkugodzinymi przerwami na jedzenie. Zresztą jest tak gorąco, że nawet mój zapał do wycieczek rowerowych słabnie. Przy 38stopniach w cieniu niewiele da się zdziałać. W ten sposób niepostrzeżenie zleciało mi 6 dni.
Niestety z Niemcem, z ktorym dzielilam pokoj, rozmawialam po angielsku..Nie moge sie jakos przestawic z powrotem na niemiecki, mimo ze wciaz wiecej w nim rozumiem. On czesto przechodzil na niemiecki, tlumaczac jakies bardziej skomplikowane rzeczy, a ja odpowiadalam po angielsku :P Eh, w ogole jakos moja milosc do szwabskiego sie ulatnia i przestalam z nim wiazac jakakolwiek przyszlosc.
Ktoregos dnia wypozyczamy detki do plywania i dryfujemy sobie z leniwym pradem rzeki. Na wysokosci, gdzie koncza sie turystyczne zabudowania, a zaczyna sie wioska, „atakuja” nas dzieciaki, zrzucajac nas z detek i zabierajac je do zabawy. Przez pierwsze kilka minut nas to smieszy, ale pozniej ciezko im wyrwac detke z powrotem.
Sama az nie wierze, ze sie zdecydowalam na plywanie w Mekongu, bo woda przypomina raczej bloto, potem wszystkie moje ciuchy (ktore byly w niby wodoszczelnej torbie przymocowanej do detki) sa az sztywne. Oddaje je wiec do prania rodzince, u ktorej mieszkam, ale nie biore pod uwage, ze pranie robi sie tez w rzece..;)
Lokalsi sa animistami- zamiast w boga wierza w rzeke i modla sie do niej, co dla nas wyglada bardzo zabawnie ;) Nie kapia sie w jednym z wodospadow, bo wierza, ze zle duchy gromadza sie wlasnie w tym miejscu i rzeka oczyszcza sie tam z nich.
Wieczory spedzamy najczesciej w hamakach na tarasie bungalowa zbudowanego na wodzie, przy swiecach i gapiac sie w rozgwiezdzone niebo. Ktos obok gra na gitarze.
Na wyspie jest sporo barow, ale wszystkie zamykaja sie o 23.30 zgodnie z prawem. Pozniej impreza przenosi sie na plaze, gdzie przy ognisku siedzi sie do rana. Mialo tu byc tak spokojnie, ale zle trafilam, bo akurat jest jakas lokalna impreza, ktora ponoc odbywa sie raz w roku i trwa trzy dni bez przerwy. Bez przerwy, czyli dzien i noc. Oprocz tego codziennie przed piata rano budza nas zwariowane koguty. Przeklinam koguty.
Duzo sie tez buduje, za pare lat to miejsce jako kolejne bedzie stracone :( Zreszta juz teraz ceny poszly znacznie w gore- w porownaniu do zeszlego roku wzrosly 2-3 krotnie :/ Laos mial byc najtanszym krajem z tych, ktore tu odwiedzam, a okazuje sie byc sporo drozszy od Kambodzy. Wszystko przez tych Angoli i innych bogaczy, ktorzy szastaja kasa na prawo i lewo.
Jest knajpka prowadzona przez mlodych Niemcow, ktorzy codziennie pieka swiezutki chleb z roznymi dodatkami! Codziennie inny. Jestem wniebowzieta, bo to cos, za czym tesknie. Dosc juz mam tych wacianych francuskich bagietek, ktore tu sa jedynym pieczywem, a smazony ryz czy makaron jakos nie zawsze gladko wchodzi na sniadanie ;) Maja tez prawdziwy zolty ser :D Jeszcze tylko szyneczka i bylabym w niebie..
Lokalna specjalnoscia jest dynia. Z dynia mozna zamowic wszystko. Omlety, jajecznice, zupe, jest nawet „pumpkin burger”. Poza tym nalesniki, nalesniki i jeszcze raz nalesniki! Najlepsze, jakie w zyciu jadlam, zaryzykuje nawet stwierdzeniem, ze lepsze niz w poznanskich barach mlecznych! Z bananami i czekolada (albo dynia jak kto woli).
Jest tez kilka indyjskich restauracji, ktore staly sie moimi ulubionymi. Jako, ze Laos nie ma swojej specjalnie smacznej kuchni, jada sie tu na ogol albo po tajsku, albo po wietnamsku. Te indyjskie knajpy sa z nich wszystkich najdrozsze, ale i tak tansze niz w Polsce, przygotowuje sie zatem ostro do wyjazdu do Indii :)
Po wyspie kreci sie mnostwo hipisow w dredach, laza na bosaka, graja na gitarach, sluchaja Boba Marleya i pala jointy. Znow, tak jak i w Kambodzy, w niemal kazdym barze za dodatkowa oplata wszystko mozna zrobic „happy”, nawet salatke czy kawe.
Jest tu wyjatkowo duzo Finow, ktorych w podrozy nie spotyka sie czesto. Moj sasiad z baraku obok tez jest stamtad, ma swoj swiat i caly dzien i noc chodzi nawalony albo upalony. Mamy z niego niezly ubaw. Ktoregos ranka wstaje o 7 rano, a on siedzi jeszcze na tarsie i mowi, ze jest mu tak dobrze, ze szkoda mu isc spac, mimo ze jest na maksa spiacy. Wciaz tez podkresla, ze moze i ciezko w to uwierzyc, ale jest najnormalniejszym z Finow ;)
Standardowo wypozyczam rower, zeby objechac wyspe dookola. Wiekszosc miejscowych cale dnie buja sie w hamakach albo lezy na podlogach, gapiac sie w telewizor, siedza, wspolnie jedzac i rozmawiajac. Skads sie wzielo powiedzenie, ze „podczas gdy Wietnamczycy sadza ryz, Khmerzy kontempluja ich prace, Laotanczycy tylko sluchaja jak on rosnie”. Wioski wygladaja bardzo biednie, ale prawie kazdy ma jakas knajpke, bungalowy albo wypozyczalnie rowerow czy detek do tubingu.
Przeprawiam sie na sasiednia wysepke w poszukiwaniu wodospadow. Udaje mi sie przypadkiem trafic nad inny niz ten turystyczny, bo oznakowanie jest kiepskie. Dzieki temu lokalsi zapraszaja mnie na piknik. Czestuja mnie lao-lao (miejscowy bimber) i czyms czerwonym w woreczku, co wyglada jak orenzada, a nazywa sie rumem, ale nim na pewno nie jest ;) Jako, ze nie wypada nie wypic, po kilku takich szotach w prazacym sloncu niezle uderza mi do glowy i ledwo daje rade wrocic na rowerze do domu ;)
Jest taki skwar, ze przez czesc dnia nie da sie funkcjonowac i wiszenie w hamaku jest faktycznie jedyna mozliwa czynnoscia. Zycie plynie bardzo leniwie, nikt sie nigdzie nie spieszy, znow spedza sie pol dnia w knajpkach, czekajac na realizacje zamowienia zlozonego godzine temu. A po godzinie nagle okazuje sie, ze o zamowieniu zapomnieli ;) Nie ma nachalnych kierowcow tuk-tukow ani motorbajkow.
Wybierajac sie wieczorem do lazienki (a raczej wychodka) widze gigantyczna zolta zabe. Ladna byla- to nauczka, ze nawet idac do kibelka trzeba brac ze soba aprat. Podejrzewam, ze mogla byc trujaca, wiec dobrze, ze mnie nie oplula :)
Normalne tez jest, ze w srodku nocy idac sie zalatwic spotyka sie na swojej drodze bydlo lazace leniwie po wyspie. Fin z zachwytem przezywa, ze ktorejs nocy dolaczyl do stada bydla i tak szedl z nimi dobry kawal, czujac sie jednym z nich;))
Agencji turystycznych jest tu zatrzesienie, ale o dziwo, ceny nie sa konkurencyjne. Niektore z nich oferuja wycieczke do bankomatu ;) Jest to kilkugodzinna podroz, ale kilka dni temu na wyspie bylo wielkie wydarzenie- otworzyli pierwszy bankomat w okolicy! Mozna tez wybrac sie lodka w miejsce, gdzie plywaja slodkowodne delfiny. Darowalam sobie to, bo ponoc sa tak szybkie, ze nawet nie jest sie w stanie ich dostrzec, a wycieczka jest przesadnie droga. Przejezdzam za to rowerkiem cala wyspe w poszukiwaniu najtanszej opcji wydostania sie stad i udaje mi sie znalezc bilet az o 12euro tanszy niz zaplacily Angielki, z ktorymi jade cala 28godzinna trase na polnoc, do Vang Vieng. Dziwna sprawa. Logistyka znow zadziwia. Wszyscy plyniemy jedna lodka, potem przesiadamy sie do roznych minibusow w zaleznosci od tego, kto gdzie kupowal bilet, mimo ze wiekszosc z nas jedzie w tym samym kierunku. Ta operacja przesiadkowa trwa dobra godzine, zanim kazdy odnajdzie swoj bus. W ostatecznosci i tak docieramy na te sama stacje autobusowa w miejscowosci oddalonej o jedyne 3h jazdy i wsiadamy w ten sam wielki autobus sypialny.
10 informacji, które ułatwią Ci planowanie podróży po Indonezji
10 informacji, które ułatwią Ci planowanie podróży po Indonezji
Surabaja - brama do Bromo
Surabaja - brama do Bromo