Niewiele jest miejsc, do których mam ochotę wrócić przed odwiedzeniem wszystkich innych z mojej bucket list, jednak Georgetown ma w sobie to coś, co sprawiło, że wybrałam się tam już drugi raz w ciągu ostatnich kilku lat. Słynie głównie ze street artu i (ponoć) dobrego jedzenia. Mnie (tym razem) najbardziej urzekło to, jak przyjemnie się po tym mieście…chodzi. To coś, na czego ogromny niedostatek cierpię mieszkając na Jawie.
Pierwszy raz w Georgetown byłam trzy lata wcześniej, zanim zaczęłam się interesować sztuką (nie tylko) uliczną. Ba, było to zanim w ogóle pojawiłam się po raz pierwszy w Indonezji, a od tego czasu wiele rzeczy, do których się za pierwszym razem nie mogłam przyzwyczaić, przestało mnie dziwić. Tym razem w Malezji nie czułam się wcale jak w muzułmańskim kraju, a wręcz przeciwnie – w porównaniu do Indonezji wydawała mi się tak europejska! Jest ona wprawdzie bardzo podobną kulturowo, ale dużo bogatszą i bardziej rozwiniętą siostrą Indonezji. Muszę przyznać, że lubię wracać w te same miejsca już jako nie aż tak ekstremalnie niskobudżetowa turystka. Wiem już czego się spodziewać. Mogę sobie teraz pozwolić na atrakcje, na które podróżując długoterminowo i najtaniej jak się dało, sobie pozwolić nie mogłam, nocuję w lepszych warunkach i zdarza mi się jadać w czystszych knajpkach, a to jednak bardzo, ale to bardzo wpływa na radość z podróży. I mówię to, ku własnemu zdziwieniu, jako mocno zaprawiona w spaniu z karaluchami i jedzeniu z lokalsami turystka. Nie ma to tamto, fajnie jednak mieć NIECO większy budżet podróżując!
Tym razem, mimo ambitnych planów, nie ruszyłam się nawet za miasto, aby odkryć wyspę Penang, bo po prostu nie było na to czasu. Do Georgetown przyleciałam na 2 dni, głównie po to, aby odwiedzić ambasadę indonezyjską i poza tym udało mi się jedynie pochodzić po mieście z genialną mapką streetartową w ręku, odkrywając kolejne murale. Wiele spośród nich pamiętałam z poprzedniej wizyty w mieście, co mnie trochę rozczarowało, bo o ile w Yogyakarcie co i rusz wypatruję nowości na ścianach, tu widać jak coś namalują, potrafi to przetrwać lata. Nuuuda ;)
Te najbardziej znane są autorstwa Ernesta Zacharevica, Litwina, który wypromował Georgetown jako miasto street artu. Od tego jednak czasu coraz więcej artystów zaczęło dostrzegać jego potencjał i przyjeżdżać tu z całego świata, aby coś na ścianach namalować:
Nawet hotele z wyższej półki reklamują się tu malowidłami ściennymi:
Georgetown pełne jest sklepików z antykami, unikalnymi pamiątkami, kawiarni…
Wszystkie murale ze zdjęć znajdują się w centrum miasta, bardzo kompaktowego i łatwego do ogarnięcia na piechotę w jedno popołudnie, a z całą pewnością drugie tyle jest na jego rogatkach! Ciągle mało? Podejrzyj ich więcej na mapce street artu przygotowanej przez miasto.
Regionalna Organizacja Turystyczna na Penang (to wyspa, na której znajduje się Georgetown) w ogóle odwala kawał dobrej roboty, przygotowali też inne mapki, w tym taką dla smakoszy malezyjskiej kuchni.
Przed wylotem do Georgetown byłam do ostatniej chwili tak zapracowana, że nie miałam czasu poczytać nic o miejscowym jedzeniu, nie bardzo więc wiedziałam gdzie jeść, żeby potwierdziła się opinia, że to miasto słynie z różnych pyszności. Ponoć nawet Malezyjczycy z innych części kraju zachwycają się tutejszą kuchnią. Na codziennym night markecie nie trafiłam na nic dobrego, a ceny były dość wygórowane, jak to w modnym turystycznym miejscu bywa. Kilka indyjskich knajpek, na wizytę w których cieszyłam się najbardziej, też zawiodło. Cóż, następnym razem (bo nie mam wątpliwości, że taki będzie!), teraz już mając tę świetną mapkę, przygotuję się lepiej.
Bardziej niż islam czuć tu inne religie:
Tyna Julia
16 maja, 2016Mega, również zazdroszczę wypadu!
Barbara Świderska
16 maja, 2016Dla mnie Georgetown to nie tylko sztuka uliczna, ale też (a raczej przede wszystkim;-)) jedno z najlepszych doświadczeń couchsurfingowych w życiu:-)! Super fotki, dzięki za odświeżenie pamięci w kwestii murali:-).
Kornelia S-p
16 maja, 2016Niesamowite jak mozna ożywić miasto.
Dominika Sidorowicz
16 maja, 2016No i przypomniałaś mi, że cały czas nie napisałam o Georgetown ;)
Łukasz Kocewiak
16 maja, 2016To jest bardzo ciekawe. Wszedłem na stronę i wpadłem w zachwyt. Teraz jestem zachwycony.
Magdalena Nieścierowicz
16 maja, 2016Wypatrzyłam coś nowego :) Dzięki :)
Olka Zagórska-Chabros
16 maja, 2016Kiedyś streetart mnie „nie ruszał”. Ale od pewnego czasu mocniej na niego zwracam uwagę i naprawdę potrafi zachwycać.
Joanna Ejsmont Lisowska
16 maja, 2016faktycznie Georgetown jest idealne jeśli chodzi o sztukę uliczną. Pokryły się nasze zdjęcia, ale wielu też nie widziałam.
Emi w drodze
16 maja, 2016Nie sposób chyba wypatrzeć wszystkich, tyle ich jest pochowanych!
Darek Jedzok
16 maja, 2016Jak widać Georgetown staje się streetartową Mekką :) Zazdroszczę wizyty.
Emi w drodze
16 maja, 2016Jak dla mnie jednak Yogya jest niedocenianą perełką :) Ale Georgetown depcze jej po piętach!
Ale Jazda
15 maja, 2016Nam też bardzo się podobało w Georgetown i jak nadarzy się okazja to wrócimy :) Jeżeli chodzi o dobre jedzonko, możemy polecić Jawi House Cafe & Gallery. Raz zdarzyło nam się zaszaleć i pójść do restauracji ;) było przepysznie i bardzo oryginalnie!
Emi w drodze
15 maja, 2016Zapisuje na kolejny raz, dzieki! :)
Maria Magdalena Krychowska
15 maja, 2016każdy street art jest mile widziany :) Tym trudno znudzić ;-)
Emi w drodze
15 maja, 2016Będzie więcej! :)