Klikając w reklamę dorzucasz się do moich podróży, dzięki! :)
Kraina, w której zaległy cienie
Fanką Tolkiena nie jestem i gdyby nie te 20 km przebyte przez Park Narodowy Tongariro, pojęcia bym nie miała, co to Mordor. Ale słysząc na okrągło skojarzenia z Władcą Pierścieni trudno było dać temu wpisowi inny tytuł ;)
Tongariro Alpine Crossing to taki długi spacer z najpiękniejszymi widokami, jakie północna wyspa NZ ma do zaoferowania. I trzy aktywne wulkany naraz!
W pierwszej chwili myśl o tej wędrówce mnie przerażała. 20 km i to pod górkę? Przy moim niemal zerowym doświadczeniu w górach? Szczególnie, że ulotki i znaki ostrzegały „pomyśl, czy na pewno jesteś przygotowany kondycyjnie i masz odpowiedni sprzęt, jeśli nie – zawróć, bo to trasa alpejska i z takimi górami nie ma żartów”. Okazało się, że nie takie to wcale trudne i przejście całej bardzo dobrze oznakowanej trasy zajęło nam 6,5 h, czyli troszkę krócej niż zapowiadali. A kolejnego dnia, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, moje mięśnie wcale nie cierpiały. Stwierdziliśmy nawet, że jeszcze parę takich trekkingów i zbliżymy się formą do kondycji nowozelandzkiego emeryta ;)
Najtrudniejszą chyba częścią tej wycieczki był nocleg przed i po. Zatrzymaliśmy się na położonym najbliżej wejścia do parku polu namiotowym o jakże uroczej nazwie Mangahuia. Nazwy miejscowości w NZ (oprócz tych angielskich) w ogóle są śmieszne, np. Matata, Matamata (tam jest słynna, ponoć mocno przereklamowana, wioska hobbitów), Whakarewarewa czy Rerewhakaaitu.

droga na kemping – uwaga, kiwi! (nie widzieliśmy żadnego, bo to ptaki nocne, a w NZ chodzi się spać wcześnie)
Na tym zatłoczonym do granic możliwości kempingu spotkaliśmy rodzinkę Czechów z przemiłym facetem wyglądającym jak Putin. Już wieczorem pogoda była paskudna – lało, wiało i góry schowały się za gęstą warstwą chmur, a w nocy temperatura spadła lekko poniżej zera i zrobiło się dopiero niewesoło. Moi towarzysze podróży w aucie, a ja w namiocie i porządnym niby śpiworze z komfortem 0 stopni, a tolerancją minusowych temperatur. Nie wytrzymałam zbyt długo i w środku nocy dobijałam się do nich, żeby przespać resztę nocy na przednim siedzeniu.
Rano na szczęście się rozpogodziło i w górach pogodę mieliśmy przepiękną, na co ponoć niektórzy turyści czekali prawie tydzień.
Trasa zaczyna się i kończy w innym miejscu. Najpierw planowaliśmy zawrócić w połowie i wrócić na parking przy wejściu na szlak, gdzie zostawiliśmy auto (ten też jest zatłoczony! najlepiej wybrać się tam przed 8 rano, żeby jeszcze znaleźć miejsce). W ten sposób chcieliśmy uniknąć przejazdu busem, za który liczą sobie całe $30 za ten niewielki dystans. W momencie ujrzenia gwoździa programu, czyli intensywnie kolorowych jeziorek w tej kosmicznej scenerii, opadły nam szczęki i zachciało nam się jednak kontynuować wędrówkę. Drugiej takiej okazji przecież nie będzie, jak nie pójdziemy dalej, będziemy żałować. W końcu obmyśliłam plan zrzutki całej trójki na wysłanie naszego kierowcy busem na parking i odebranie nas już autem, wyszło sporo taniej. Słyszeliśmy też o grupkach dwusamochodowych, z których jedna zaczyna trasę „od początku”, a druga „od końca” i w połowie wymieniają się kluczykami. Szacun dla tych, którzy zaczną od końca, bo w tę stronę trasa jest o wiele trudniejsza.
Mijamy trzy aktywne wulkany ciągle ziejące parą – Mt. Ruapehu, Mt. Ngauruhoe i Mt. Tongariro. Jeden z nich wybuchł kilka lat temu i porozrzucał po okolicy sporo gigantycznych głazów i zostawił strumienie zastygłej lawy. Na szczęście erupcja miała miejsce o godzinie 23, kiedy na szlaku nie było ludzi, ale po niej część parku została zamknięta jako niebezpieczna. O ile w całej Nowej Zelandii pije się wodę z kranu i strumyków, tu jest to zabronione, bo jest szara dzięki zawartości trujących substancji z głębi wulkanu.

Tabliczki głoszą, żeby iść najszybciej, jak możemy, unikając postojów, ale jak to zrobić, kiedy widoki takie?

Mt. Ngauruhoe – w filmie to wulkan Orodruina (Góra Przeznaczenia), do którego ktoś podobno wrzucał jakiś pierścień ;)
Odcinek szlaku najbliżej Ruapehu pokonuje się znów po płaściutkim terenie – to dno olbrzymiego starego krateru. Ziemia pod stopami jest gorąca, widać wydostającą się z niej parę.
Kawałek dalej, przy najpiękniejszych jeziorkach, dosyć ostro wali siarką i schodzi się do nich po bardzo stromym piaszczystym zboczu, widziałam tam kilka osób lądujących na czterech literach.
Nowa Zelandia jest przepiękna!
Nowa Zelandia posiada niemalże każdą formę geologiczną i każdy typ krajobrazu, więc pomysł z ulokowaniem w niej Śródziemia był strzałem w dziesiątkę. Także tym turystycznym – trasy śladami bohaterów „Władcy Pierścieni” czy „Hobbita” cieszą się ponoć sporą popularnością.
zgadzam się, krajobrazy tu mają przepiękne! Te wycieczki faktycznie są wszędzie, ale ich ceny powalają na kolana..
A ja właśnie jestem fanką Władcy Pierścieni i z chęcią bym się wybrała tam gdzie Ty!
to trzymam kciuki za spełnianie marzeń!
Haha, a ja właśnie zaczęłam pałać chęcią do odwiedzenia NZ jak po raz pierwszy obejrzałam Władcę Pierścieni ;p Super widoki!
Co to za praca?
Pozdro!
kawał dobrej reklamy im film zrobił!
Praca w cafe/organizacji wesel z najpiękniejszym widokiem świata.
P.S. Fajnie wiedzieć, że mnie czytasz ;)