2016 r. nie obfitował w podróże, całe 366 dni spędziłam w Azji, za to mocno realizowałam się i odnosiłam (prawie) same sukcesy na polu zawodowym. Było baaardzo pracowicie! Z mnóstwem gości z różnych zakątków świata, kotami i niekończącym się remontem.
W minionym roku nie wyjechałam nigdzie na dłużej niż 6 dni. Począwszy od kwietnia zasuwałam niemal codziennie, a w niedziele i święta nawet dużo intensywniej, bo w turystyce najwięcej roboty ma się właśnie wtedy, kiedy inni są na wakacjach. Bez ruszania się z domu zaspokajałam jednak swój głód podróżowania, bo w naszym Luwabica art’n coffee house wciąż coś się działo. Było dużo pierwszych razy – po raz pierwszy gościliśmy kogoś z Tunezji, Meksyku (chłopak był w dodatku prawdopodobnie pierwszym Meksykaninem, który zdobył wulkan Merapi w… crocksach :D ), Polkę mieszkającą w Meksyku, Polaków mieszkających w Portugalii, Danii i Włoszech oraz – dla odmiany – Łotysza i Białorusinkę mieszkających w Polsce. Był Kalifornijczyk, który utknął w Jogji na całe 2 tygodnie, kilku Japończyków i Południowoafrykańczyków, pół Zambijka-pół Irlandka, dziewczyna z północy Sri Lanki i Chinka prowadząca biznes w Tybecie. Poza tym całe mnóstwo Polaków z Polski, Niemców, Francuzów, Australijczyków… Na nudę nie narzekałam!
Z lekkim przerażeniem, ale jednocześnie poczuciem, że właśnie tego mi brakowało w ciągu dwóch lat w podróży, zapuszczałam w Indonezji korzenie coraz bardziej. Trudno ją teraz będzie opuścić ;) Kupiliśmy pierwszy motor (i drugi też!), pierwsze auto (rocznik ’76!), wynajęliśmy kolejny dom pod nowy hostel, wybudowaliśmy własny basen i adoptowaliśmy drugiego już kota…
Styczeń
Jaki Nowy Rok taki cały rok? Chciałabym, bo powitałam go na u kolegi na wsi. Takiej wsi 10 minut jazdy od domu w centrum miasta. Kilka dni spędzonych w ciszy, z widokiem na pola ryżowe. W tym czasie wynajęliśmy cały swój dom przez airbnb jakiejś rodzince, nie trzeba się więc było o nic martwić.
Później było już tylko gorzej.
Najpierw w Dżakarcie wybuchła bomba. Indonezyjczycy w ogóle się tym nie przejęli, życie toczyło się dalej, ale kiedy przeczytałam, że ktoś odwołał przez to swoje wakacje tutaj – serio?! – dotarło do mnie, że to poważne zagrożenie dla rozwoju turystyki. W świecie zachodnim wiadomość została rozdmuchana do niewyobrażalnej rangi, a przecież ciągle jest tu bezpieczniej niż w Europie!
W połowie miesiąca stało się to, czego bardzo się obawiałam – zachorowałam na dengę. Już drugi raz. Prawdopodobnie zarażony komar dziabnął mnie w tej sielskiej scenerii na obrzeżach miasta, w której spędziłam początek roku.
Choroba przebiegła dość lekko w porównaniu do pierwszego zachorowania, za to okres kilku tygodni po niej był koszmarem. Zero energii do działania, chęci do życia i na kontakty z ludźmi. Ciało jak z waty. Cieszyłam się, że poleżę sobie legalnie w łóżku, wyśpię się za wszystkie czasy, poczytam książki i popiszę teksty na bloga, a tymczasem nie chciało mi się nic. Sezon turystyczny na Jawie był najniższy z możliwych, gości mieliśmy jak na lekarstwo, co dodatkowo nie nastrajało pozytywnie. Myślałam tylko sobie, żeby to było przez porę deszczową (która powinna właśnie tu być, a wcale jej nie było), a nie przez terrorystów…
Pod koniec miesiąca wzięłam d… w troki i zabrałam się za coś, co marzyło mi się od dawna – malowanie muralu na ścianie jednego z pokoi. Z wściekłości na komary skleciłam też i zainstalowałam w oknach ekrany przeciw insektom.
Na blogu pojawiło się:
Luty
W lutym, znudzona chorowaniem, wystrzeliłam z robotą. Wciąż skupiałam się na odbudowywaniu odporności po tej paskudnej dendze, tonami łykałam probiotyki, czosnek i inne cuda i nałogowo piłam sok z guavy i wodę z kokosa, ale czułam się coraz lepiej. Lało bez przerwy, z czego się cieszyłam, bo w końcu napisałam kilka zaległych wpisów na bloga.
Yogyakarta przeżyła prawdziwą polską inwazję – co chwilę spotykałam się a to z kimś nowym tu mieszkającym, a to z turystami będącymi tu przejazdem. Zaczęłam selekcjonować zapytania przychodzące na maila, bo pojawiło się ich tyle, że odpowiadając na wszystkie musiałabym spędzać pół życia przed komputerem. Postanowiłam to zainteresowanie wykorzystać – zaczęłam współpracę z miejscową agencją turystyczną i gościłam u siebie rekordową ilość Polaków.
W lukach pomiędzy gośćmi (a sezon się rozkręcił na dobre i nie było ich zbyt wiele) kończyłam malowanie ściany.
Na blogu pojawiło się:
Marzec
Tym razem po nową indonezyjską wizę wybrałam się do Georgetown. Znudziło mi się ciągłe latanie na zmianę do Singapuru i Kuala Lumpur, a o ambasadzie w Georgetown słyszałam same dobre rzeczy. To była moja druga wizyta w malezyjskiej stolicy kulinarnej, i była o wiele bardziej udana niż pierwsza.
Wielkanoc świętowaliśmy w około 10-osobowym gronie polsko-indonezyjskim (wpadła do nas m.in. blogująca jako „Mary w plecaku” rodzinka – Sonia i Marcin z małą Marysią, którzy w Jogji spędzili miesiąc i jeszcze im mało było, odkryli całe mnóstwo ciekawych miejsc, o których nawet ja nie miałam pojęcia!).
Poza tym kupiliśmy nowy, stylowy skuter – nie zdążyłam się nim nawet nacieszyć, bo od samego początku wypożyczamy go naszym gościom.
Na blogu pojawiło się:
Kwiecień
Był tak zabiegany, że ledwo znajdowałam czas na sen, nie mówiąc już o blogu. Gdzieś tam w przerwach pomiędzy gośćmi udało mi się jednak dokończyć moje malowidło, zajęło mi to w sumie 3 miesiące!
Sonia, która w podróży zarabia fotografując, zrobiła nam profesjonalną sesję zdjęciową.
Pojawił się nam nowy pomysł na życie i w efekcie przez cały miesiąc nie miałam ani jednego dnia wolnego. Zaczęliśmy przygotowania do otwarcia sali sypialnej z 6 łóżkami i ogólny remont domu przed szczytem sezonu – nie miałam pojęcia, że remonty mogą być tak absorbujące! Ale jest ekscytacja, idzie nowe! Pniemy się w rankingach na booking.com zajmując miejsce w czołówce najlepszych tanich noclegów w Yogyakarcie – jak miło kiedy ciężka praca jest przez (większość) gości doceniana :)
Na blogu pojawiło się:
Maj
W Indonezji także rozpoczął się majówką. Długie weekendy były tu nawet dwa pod rząd! Pracującym w turystyce nie muszę mówić co to oznacza. Szukających noclegu w mieście było więcej niż miejsc hotelowych. Po majówce (a nawet dwóch!) nie wiedziałam jak się nazywam i zaczęłam śnić o tym, że jestem na wakacjach. Wolnego dnia (tak, ani jednego dnia!) nie miałam od marcowego wyjazdu do Malezji. Nareszcie znaleźliśmy jednak kogoś do pomocy i to odciążyło nas trochę – od teraz mogę sobie przynajmniej pozwolić na pracę 10, a nie 15 godzin dziennie :)
Rozpoczyna się istna czarna seria – mój kot spadł z drabiny (co za kocia sierota!) i się poharatał, jeździłam więc z nim po lekarzach i załamywałam się poziomem służby medycznej w Indonezji (w najlepszej ponoć klinice dla zwierząt w mieście nie wiedzieli co to gaza jałowa i „odkażali” ranę watą!!!). Przeszedł 6 operacji (kolejni lekarze próbowali naprawić to, co spieprzyli wcześniejsi, a zaczęło się od niewielkiej rany do zszycia), wdało się zakażenie i był już w naprawdę kiepskim stanie. Odratowała go Niemka – młoda weterynarka, która zupełnym przypadkiem akurat była u nas w gości. Uwierzcie, chory kot jest jak bobas, zaczyna miauczeć w środku nocy, wyprowadza się go do toalety, karmi, poi, tuli i dopiero jak nad ranem zaśnie to zasypiają i właściciele.
Dostaliśmy kolejną już kiepską opinię od przedstawicieli pewnego dużego europejskiego narodu, którzy bardzo się lubią targować o każdego eurocenta, a przy tym wymagania mają jakby mieszkali w pięciogwiazdkowym hotelu. Uczę się nie brać wszystkiego tak do siebie i nie reagować tak emocjonalnie na krytykę upierdliwych klientów, którzy przecież każdemu się trafiają. Powoooli się uczę ;)
Poczułam, że jak gdzieś się na chwilę nie wyrwę to oszaleję. Pod koniec miesiąca udaliśmy się więc na krótkie (bo tylko 5 dni) wakacje do chłodnego Bandung.
Na blogu pojawiło się:
Czerwiec
Po powrocie z Bandung wybieram się jeszcze na jednodniową wycieczkę do pobliskiej jaskini Jomblang.
Koniec miesiąca okazuje się przełomowy dla bloga – raz, że w Polsce wychodzi numer Elle z wywiadem ze mną, dwa, że moja praca włożona w rozwój bloga zostaje doceniona przez Ministerstwo Turystyki Indonezji, które zaprasza mnie na all inclusive (i w dodatku dobrze płatny!) wyjazd blogerski na Kalimantan, Komodo, Sulawesi… Ajjj, nareszcie :D Niestety po kilku tygodniach od podpisania kontraktu i ustalania szczegółów zaproszenie… odwołują. Ot, Indonezja właśnie.
A poza tym goście, goście… Znów mnóstwo przedstawicieli tego dużego europejskiego kraju i znów mnóstwo narzekań. Człowiek na rzęsach staje, żeby ich zadowolić, a ci nie potrafią tego docenić. Z zaniepokojeniem stwierdzam, że staję się coraz mniej tolerancyjna, zaczynam naprawdę nie znosić tej nacji! Z nikim innym problemów nie mam i wciąż czerpię pozytywną energię z goszczenia większości ludzi.
Kupujemy kolejny motor.
Na blogu pojawiło się:
Lipiec
Pełna energii wkraczam w szczyt sezonu turystycznego. Początek miesiąca to Lebaran, czyli wakacje z okazji końcówki Ramadanu. Armagiedon w pigułce. Turystów znów jest więcej niż miejsc noclegowych i pukają do naszych drzwi zdesperowani, szukając miejsca do spania. Rozkładamy dodatkowe materace na podłodze domu, żeby ugościć maksymalną liczbę osób. Co rusz ktoś prosi o pomoc w zarezerwowaniu biletu na pociąg czy samolot, a ja zrobić nie mogę nic, bo wszystko wyprzedane od jakichś trzech miesięcy – z takim wyprzedzeniem Indonezyjczycy zaczęli planować swoje urlopy.
Mam wątpliwości czy ja na pewno lubię to co robię i coraz bardziej zamykam się na ludzi (na szczęście wraz z zakończeniem sezonu trochę wróci to do normy). Miarka się przelewa kiedy jakiś chłopak budzi nas telefonem przed 5 rano prosząc, żeby schować mu do lodówki pizzę, bo spiesząc się na wschód słońca w Borobudur sam o tym zapomniał. Nie wierzę, po prostu nie wierzę. Pracujemy od rana czasem do 2 czy 3 w nocy i po pracy mamy czas tylko na sen, a nawet tych kilku godzin odpoczynku ludzie nie potrafią uszanować.
Na blogu pojawiło się:
Sierpień
Aldy leci na krótkie wakacje na Bali, a ja z całym tym bigosem sama… Ale, niech choć jedno z nas trochę sobie odpocznie!
Zmęczona brakiem chwili dla siebie i turystami bez przerwy kręcącymi mi się po domu (o ile przy mniejszym natężeniu ludzi fajnie wchodzić z nimi w interakcję to nie przepadam za większością sezonowych turystów wpadających na jedną-dwie noce i traktującym mój dom jak hotel, na tym etapie już nawet nie interesuje mnie kto jak ma na imię i skąd przyjechał…), wyprowadzam się na dwa miesiące do… hotelu.
Na blogu pojawiło się:
Wrzesień
Kolejny visa run do Singapuru, a tam wszędzie klimatyzacja i od razu się rozchorowuję. Nie da się w tym mieście znaleźć żadnego taniego spania bez klimy! Parę dni w mieście spędzam w łóżku z gorączką.
Po powrocie szukamy domu dla siebie, żeby trochę odetchnąć i znów mieć jakiś swój kąt, a zamiast tego przypadkiem znajdujemy taki dużo większy, idealny na hostel. W świetnej lokalizacji i cenie – mimo, że nie byliśmy na to przygotowani ani psychicznie (mieliśmy przecież zwolnić, a tu zapewniamy sobie jeszcze więcej pracy?! :P ), ani finansowo, podejmujemy szaleńczą decyzję i następnego ranka już podpisujemy umowę o wynajem. Takich okazji się przecież nie przepuszcza! A tak na co dzień nic nowego – goście, goście…
Na blogu pojawiło się:
Październik
Moje trzydzieste urodziny to najbardziej deszczowy dzień roku. Depresyjny do bólu. Przez beznadziejną pogodę i natłok pracy moja wycieczka-niespodzianka (coroczna już urodzinowa tradycja prezentowa) doszła do skutku dopiero jakieś 10 dni później. Obskoczyliśmy kilka nieznanych nam jeszcze plaż dookoła miasta. Upewniam się w przekonaniu, że plaże na Jawie są naj. I chyba lepiej, że wciąż nieodkryte przez turystów, bo świecą pustkami :)
Przeżywam kolejne przeciążenie pracą. A nawet trzema. Bo nie dość, że gościmy na pełnych obrotach i zaczynamy remont nowego hostelu to jeszcze na blogu dostaję rekordową ilość komentarzy i maili, a w nich w kółko te same pytania. Mam ochotę odpocząć od pisania tylko o Indonezji, bo wcale nie chcę być kojarzona tylko z nią, ja jeszcze wrócę do bycia naprawdę „w drodze”! ;)
Aldy leci na kilka dni do Kuala Lumpur, a my (bo czy ja wspominałam, że kolejny biznes kręcimy już w trójkę, z jeszcze jedną Polką tu mieszkającą?) zostajemy same na placu boju, z robotnikami opornie mówiącymi po indonezyjsku, a głównie po jawajsku. No to dwie baby budują basen…
Na blogu pojawiło się:
Listopad
Uczę się o budowlance tylu nowych rzeczy, że kolejny dom mogłabym już chyba postawić sama ;) Przyzwyczajam się do histerycznych reakcji rozbawionych sprzedawców w sklepach budowlanych, kiedy na widok dwóch białych dziewczyn (co turystki robią w takim miejscu?!) chichoczą i jeden drugiego wypycha do lady, bo żaden nie ma śmiałości, żeby wykrztusić z siebie po angielsku coś więcej niż „hello mister”. Kiedy zażenowane pytamy po indonezyjsku czy mają kran o rozmiarze 3/4, rzedną im miny, bo przecież oni zdążyli już w naszej obecności obrobić nam tyłki. Codziennie ta sama historia. A któregoś dnia kiedy jedziemy motorem kupić podgrzewacz wody i jesteśmy dość rozpędzone, niebezpiecznie zbliża się do nas jakiś gościu krzycząc „where you going?” i próbuje nas zaciągnąć na „wystawę batiku” (najczęstsze w Jogji oszustwo, na które nabiera się sporo turystów). Co ja robię w tym kraju…
Śledzę jak buduje się basen, umacnia podziurawiony dach, kładzie kable i rury. A to wszystko „po indonezyjsku” – to niesamowite ile rzeczy można wybudować z bambusa i betonu nie używając praktycznie żadnych innych surowców! Niestety już po tygodniu niektóre z tych pomysłowych konstrukcji zaczynają się rozpadać.
W tym budowlanym szale decydujemy się na zakup starego, zdezelowanego, ale jakże stylowego, auta. Służy do zwożenia cegieł, worów betonu i ton piasku, czyli codziennych mi teraz zakupów.
Coś nam odbija (to chyba to przepracowanie!) i adoptujemy kolejnego kota, tylko dlatego, że… wygląda identycznie jak nasz Yoda kilka miesięcy wcześniej. Jeszcze jedna mordka do wykarmienia to ostatnie czego nam teraz trzeba, ale jak już się powiedziało „A”… Niestety zwierzaki bardzo się nie polubiły i koniec końców młody wylądował na placu budowy.
Na blogu pojawiło się:
Grudzień
Jest stresujący do granic możliwości i pełen szybkich decyzji do podjęcia, ale też pełen ekscytacji – bo tworzymy coś nowego.
Święta Bożego Narodzenia mijają gdzieś niezauważone. Przez cały miesiąc pracujemy od rana do nocy w dwóch różnych miejscach, nic więc dziwnego, że Sylwka mamy ochotę po prostu przespać, ale mamy też gości, których zabawić trzeba. Nie ma co narzekać – w sylwestrową noc zaliczyłam premierowe pływanie w SWOIM WŁASNYM basenie, z którego widać było niebo rozświetlone fajerwerkami :) Obiecuję sobie jednak, że w przyszłym roku na święta polecę do Polski…
Okres między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem, czyli kolejny szczyt szczytów sezonu, wprawia mnie w lekką paranoję. Na dźwięk dzwonka telefonu mam dreszcze. Budząc się rano zawsze widzę kilka nowych rezerwacji i anulacji tych wcześniejszych, wiadomości od gości, a bywa, że o 5 rano goście czyhają już na nas pod drzwiami, mimo że check-in time mamy ustalony na 14:00… Inni docierają do nas o 2 czy 3 w nocy i trzeba na nich czekać, żeby czasem nie wparowali do sąsiadów, wybudzając ich ze snu.
Ale warto było – rok zakończyliśmy z oceną 9,2/10 na booking.com i na 19-tym miejscu z 438 homestayów w mieście na tripadvisorze. Nawet nie zdajecie sobie sprawy jak każdy taki punkcik ważny jest w zmaganiach z coraz lepszą, dysponującą większym budżetem konkurencją. Choć mamy już swoją markę – coraz więcej gości do nas powraca i poleca nas swoim znajomym, inni zjawiają się niespodziewanie tak o, z ulicy lub dzwonią pytając o dostępność pokoi i są rozczarowani gdy wszystko u nas zajęte. Duma nas rozpiera.
Na blogu pojawiło się:
Plany na 2017 rok?
Do końca lutego praca, praca, praca… Bez dnia wytchnienia. Czym prędzej otwieramy Losmanos (nowy hostel), aby zaraz potem, zostawiając go w dobrych rękach, 2go marca wylądować w Rzymie – mamy prawie 2 miesiące na zwiedzenie kawałka Europy i nacieszenie się Polską :))) Na pewno będziemy dużo spać i korzystać z życia! Już teraz, mimo natłoku zajęć, postanowiłam troszkę wyluzować i zapisałam się na fitness w 5gwiazdkowym hotelu. Z basenem i sauną. Tyle choć mam od życia. Za całe 70 zł na miesiąc (dlatego uwielbiam życie w Indonezji)! A od połowy roku to już z górki – pracy ma być coraz mniej, a pieniędzy i podróży stopniowo przybywać… :) Mocno wierzę w to, że idą lepsze czasy, ale na wszelki wypadek i tak trzymajcie kciuki!
Jacek Kiwilsza
31 stycznia, 2017fantastyczny rok i kolejnych fantastycznych lat życzę
Emi w drodze
31 stycznia, 2017Dziękuję :) I wzajemnie!
Malvina Dunder
31 stycznia, 2017Inspirujący wpis powodzenia! Mam nadzieje, ze do Losmanos również dotrę ☀️
Emi w drodze
31 stycznia, 2017Zapraszamy! :)
ellrof
31 stycznia, 2017O jaki duży kraj chodzi? Na F ;)?
Emiwdrodze
13 lutego, 2017Finlandia? :P
Joanna Kopeć-Kobierecka
31 stycznia, 2017Trzymamy kciuki! I czekamy na spotkanie w Warszawie!
Emi w drodze
31 stycznia, 2017Mamy Was w planach od samego początku! :)
Kasia Partyka
31 stycznia, 2017Wow, niezła z Ciebie bizneswoman :)
Emi w drodze
31 stycznia, 2017Nie jesteś wcale gorsza chyba? ;)
Zuzanna Chmielewska
31 stycznia, 2017Ale ci się działo przez ten rok! Trzymam kciuki za nowy hostel!
Emi w drodze
31 stycznia, 2017Wpadłabyś tu do nas wreszcie, a nie… ;)
Magdalena Czekaj
31 stycznia, 2017A Polacy mieszkajacy we Wloszech! :P o rany czyli my trafilismy w najwiekszy armegedon. Wspaniale sie zajmowalas wtedy goscmi :* I dopisywalas na wsyztkie moje przydlugasne maila :D
a my potem wkoncu nie wystawilismy Ci zadej opini. Ale dobrze wiesz, ze dla nas 10/10.
Emi w drodze
31 stycznia, 2017Ojej, jak mogłam was pominąć, zaraz dopiszę! ;) Wystawiłaś przecież na fejsbukowym fanpejdżu z tego co pamiętam :) A zresztą ciągle możesz nadrobić tripadvisory i inne takie :D
Magdalena Czekaj
31 stycznia, 2017Emi w drodze tak na FB przczywiscie dalam gwiazdki ;) dobre i tyle :)