Fajnie czasem wpaść do domu. Wyspać się w swoim łóżku, wyjąć w końcu ciuchy z szafoplecaka i poukładać je w prawdziwej szafie, posiedzieć przed kominkiem, patrząc na śnieg za oknem. A jak w tym czasie zjadą się goście, to i jest okazja, żeby się sprzed tego kominka ruszyć i coś w okolicy zobaczyć.
Wracając miesiąc temu na Pomorze, uaktualniłam swój profil na couchsurfingu, udostępniając kanapę w domu rodziców gościom, tak z nudów bardziej, nie spodziewając się żadnych odwiedzin, bo kto by przypuszczał, że na moje zadupie zawitają couchsurferzy. I to zimą?!
A jednak, znalazła się jedna taka, na dodatek Niemka, co mnie dodatkowo ucieszyło, bo była okazja do odświeżenia języka. Lena studiuje archeologię, pisze magisterkę o miastach hanzeatyckich i, w przeciwieństwie raczej do mnie, zainteresowana była kościołami, zabytkami, zachwycała się strukturą murów itd. Koszalin się do Hanzy nie zaliczał, ale Kołobrzeg owszem, więc to właśnie tam wybrałyśmy się na wycieczkę w pierwszej kolejności. Trzeba było to połaziłam z nią po tych katedrach:
Przez ostatnich kilka lat niemiecki, w którym kiedyś mówiłam biegle, zakurzył się, i nawet jak spotykałam Szwabów w podróży, nie mogłam się przełamać i rozmawiałam z nimi po angielsku :/ Tym razem stwierdziłam, że szkoda jednak, żeby się tyle lat nauki zmarnowało i twardo próbowałam szprechać.
I wiecie co? Jestem z siebie dumna, bo przez całe 3 dni dosłownie kilka razy brakowało mi słów na tyle, że musiałam przejść na angielski. Kaleczyłam, słuchać siebie sama nie mogłam, bo zauważałam swoje błędy, ale mówiłam, a w zamian za to dostałam od Leny na couchsurfingu piękną referencję, w której pisze, że mój „german is fantastic” ;)
Kołobrzeg, a właściwie Kolberg, bo to przecież iście niemieckie miasto, o każdej porze roku pełen jest niemieckich turystów, głównie emerytów. Jest w nim sporo sanatoriów, ośrodków SPA i hoteli****, a nawet *****.
Najciekawsze wg mnie miejsce w mieście? Żadne z powyższych. Obstawiałabym górkę przy wylocie na Gdańsk, na której stoi sobie stworzona ze szrotu dziwaczna instalacja podhalańskiego artysty Władysława Hasiora. Google twierdzi, że nazywa się to „Płomiennymi ptakami”, ale szczerze mówiąc, pierwsze słyszę. U nas mówi się na to po prostu „hasiory”, a nieliczni posuwają się do „ptasiorów” ;)
A tak „hasiory” wyglądają od święta:
Pierwszy raz od dobrych kilku lat udałam się też do centrum miasta w piątkowy wieczór. Jest tu parę przytulnych knajp, które pękają w szwach, ale trzeba przyznać, że życie nocne bez zmian – nadal niewiele się tu dzieje.
Fajnie czasem wpaść do domu. Tak na miesiąc, nie dłużej, bo później już by się człowiek dał ponieść tej szarej rzeczywistości. Miesiąc to tak w sam raz, żeby pozałatwiać wszystkie ważne sprawy, spotkać się ze znajomymi. Ten miesiąc w domu/Polsce w ogóle, właśnie dobiega końca…
pojechana
4 lutego, 2013Zamarznięty Bałtyk! MEGA :-D
emiwdrodze
4 lutego, 2013Bałtyk zimą ładniejszy jest niż latem!