Singapur (w sanskrycie „singa” to lew, „pura” – miasto) ma wiele twarzy. Ta super nowoczesna, pełna szklanych drapaczy chmur i innych cudów architektonicznych jest z pewnością najbardziej znana, ale azjatycki tygrys kryje też w sobie to, co znajdziemy w niemal każdym azjatyckim mieście – tłoczne bazary, niezliczone stoiska z jedzeniem i wszystkim, co małe chińskie rączki kiedykolwiek zdołały wyprodukować. Jest też dużo wody, zieleni i kult żywności organicznej.
Na pierwszy rzut – Chinatown, mieszanka etniczna i jedzenie. Singapuru część pierwsza.
Mówią, że tutejsze Chinatown jest bez duszy, zbyt sztuczne i turystyczne. Fakt, tam właśnie zatrzymuje się sporo turystów niskobudżetowych, bo właśnie w tej dzielnicy, oprócz Geyland, są najtańsze hostele (choć tanimi bym ich nie nazwała…). Moim zdaniem singapurskie Chinatown nie umywa się do tego w Bangkoku, tętniącego życiem, ale jest o niebo ciekawsze niż np. londyńskie. Są tu uliczne garkuchnie i stoliki pod gołym niebem, w powietrzu unosi się zapach jedzenia. Jest też największy w mieście tani food court z ok. 260 stoiskami z jedzeniem. Kilka ulic dalej znajdziemy kolejny duży i znany food court (lub hawker’s centre jak je tu nazywają), Maxwell.

Zajrzyj też do innych Chinatown w:
Singapur jest bardzo chiński nawet poza granicami Chinatown – 3/4 jego mieszkańców to Chińczycy. Dziwne to państwo. Nie istnieje nikt taki jak jego rdzenni mieszkańcy. Od zawsze był pod czyimś panowaniem – przed przybyciem Brytyjczyków w 1819 r. mieszkali tu jedynie nieliczni malajscy rybacy. Podczas II wojny światowej przejęli go Japończycy, a potem uzyskał niepodległość. W międzyczasie napłynęły tu rzesze imigrantów z różnych krajów. Głównym językiem urzędowym jest angielski, jednak za oficjalne uznawane są też często słyszane na ulicach chiński (mandaryński, hokkien i kantoński), malajski i tamilski. Jesteśmy coraz bliżej równika, ale większość dziewczyn – Chinek z pochodzenia – ma o wiele jaśniejszą skórę niż moja opalona, czego w Azji doświadczam po raz pierwszy (niektóre Tajki też są białe jak ściana, ale to się nie liczy, bo wybielają się kosmetykami).
Baaardzo dużo jest tu też „białych” – często urodzonych już tutaj i mających singapurskie obywatelstwo.

Jest bardzo czysto, ale wcale nie sterylnie. Zdarza się dojrzeć papierki na ulicach (mimo wysokich kar za śmiecenie). Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to ze względu na obecność wielu Hindusów. Mimo, że część z nich jest tu urodzona i zachowuje się „po singapursku”, u mnie widok Hindusa od razu budzi już skojarzenia z brudem i smrodem i zaburza moje poczucie estetyki, nic na to nie poradzę. Serio potrzebuję chyba co najmniej kilku lat przerwy od wszystkiego, co z tym krajem związane. Szczególnie robotnicy dopiero co przybyli z Indii nijak nie wpasowują się w krajobraz – leżą rozwaleni na murkach, w metrze zamiast ustawiać się równo w kolejce jak cała reszta, swoim zwyczajem pchają się do wagonu jeszcze zanim ktokolwiek zdąży wyjść… Słyszy się też Hindusów po swojemu bekających.
Nie, nie mogłabym zamieszkać w Singapurze choćby z tego względu.

Podczas pierwszego pobytu w Singapurze musiałam tam zostać 5 dni – tyle czekałam na wizę do Indonezji. Wydawało mi się to strasznie długo, a w efekcie nawet nie zdążyłam zobaczyć wszystkich miejsc, które chciałam. Spokojnie mogłabym sobie tu zagospodarować kolejny tydzień nie nudząc się. Jako, że zdecydowanie nie jest to kraj tani, tylko pierwszą noc spędziłam w hostelu (w sercu Chinatown właśnie), potem znalazłam couchsurfera na obrzeżach miasta.
Weizhong i jego rodzina to też Chińczycy, jednak już od kilku pokoleń mieszkają w Singapurze i ich pierwszym językiem jest angielski. Dlatego dziwnie się czuję jak jego rodzice czasem rozmawiają w mojej obecności po chińsku, wciąż zapewniając mnie, że na codzień porozumiewają się wyłącznie po angielsku. Przez 4 dni mojego pobytu tam ani razu nie proponują mi nawet herbaty, nie mówiąc nawet o jedzeniu. Mam wrażenie, że nie do końca akceptują ideę couchsurfingu. A może tacy już są Chińczycy?
Mają też zabytkowy zegar po dziadku, który bije co 15 minut przez całą dobę! Nie powiem, żeby mi się tam udało wyspać :P
Jego mama jest architektem – to musi być najlepsze miejsce na ziemi do wykonywania tego zawodu! Rodzina Weizhonga ma szczęście, bo kupili domek na obrzeżach miasta jeszcze zanim ziemia stała się tu tak droga i kiedy jeszcze Singapur nie był aż tak bardzo zatłoczony.
Teraz ciężko tu nawet o powierzchnię mieszkalną – to zaraz po Monako najgęściej zaludnione państwo świata (ponad 7 tys. os/km2 w 2012r. i ta liczba ciągle rośnie). Ogromna większość mieszkańców żyje w takich oto blokowiskach:
Jako, że większość powierzchni Singapuru to osiedla mieszkalne, mało który produkt ma napis „made in Singapore”, bo zwyczajnie nie ma tu miejsca na pola uprawne czy fabryki. Większość rzeczy na bazarach i w sklepach jest importowana – z Tajlandii, Malezji, Korei, Japonii, Australii. Jest jednak kilka farm (a jakże by inaczej, oczywiście organicznych).
Ludzie ładnie się tu starzeją – pewnie dlatego, że bardzo dbają o zdrowie, ćwiczą tai chi w parku o poranku, biegają, stosują tradycyjną chińską medycynę, uwielbiają organiczne jedzenie. Szczególnie siostra mojego hosta wydaje się mieć na tym punkcie fioła. Jej posiłki to głównie zmiksowane różne rodzaje zieleniny (oczywiście organicznej), które wcina w formie gęstej papki. Używa tylko naturalnych kosmetyków, dokładnie czytając ich skład i pilnuje tego, żeby wyłączać Wi-Fi, kiedy nikt go nie używa, żeby ograniczyć szkodliwe promieniowanie.

Dziewczyna, której imienia za Chiny nie mogę zapamiętać należy do jakiegoś dziwnego, lokalnego kościoła – odłamu chrześcijaństwa. W niedzielę zabiera mnie na „mszę”. „Kościół” mnie bardzo zaskakuje – przy wejściu jest poczęstunek składający się z kawy i ciastek, każdy dostaje plakietkę z imieniem i wpisuje się na listę, a jako, że nie stać ich na wybudowanie własnego budynku i wynajmują salę konferencyjną w hotelu, na tym samym piętrze znajduje się basen z widokiem na Little India :) Pastor przemawia ze strasznym zaangażowaniem, każdy ma prawo głosu (a na sali jest nie więcej niż 100 osób i wszyscy się znają), słowo po słowie analizują tekst Biblii i robią notatki! Nie do pomyślenia w polskim kościele… Trochę mi to wygląda jak sekta, jakiś gościu daje mi nawet wizytówkę z podpisem „członek kościoła takiego i owego”, a po spotkaniu dziewczyny siadają w kółeczku i długo jeszcze dyskutują o tym, czego się dziś nauczyły. Chcą wciągnąć w tę rozmowę i mnie, ale ciężko wypowiadać mi się w kwestiach, o których mam słabe pojęcie i które mnie mało interesują, więc wykręcam się słabą znajomością fachowego słownictwa po angielsku…

A potem spacer po Little India:


Jeśli jakiekolwiek miejsce na świecie zasługuje na miano kulinarnego raju, to (choć ponoć Nowy Jork też pod tym względem daje radę) właśnie Singapur. Znajdziemy tu mieszankę kuchni z różnych części Azji, głównie chińskiej i indyjskiej (z czego powstały oczywiście nowe potrawy, typowe tylko dla tego skrawka ziemi), a jakby się komuś zatęskniło – nawet Bratwursta. Tak wyglądają najtańsze stołówki, nazywane tu „hawker centre” lub po prostu „food court”:









Informacje praktyczne:
cdn…
*część zdjęć pochodzi od Pawła
Zobacz też inne odsłony Singapuru- Światowa stolica lansu i splendoru i Singapur zielony + ceny.
Kinga Bielejec
7 września, 2016Pamiętam, że w singapurskim China Town było stosunkowo tanio. Dlatego lubię to miejsce :D
Emi w drodze
8 września, 2016W SGP wbrew temu co mówią, że tam wszystko takie drogie, zjeść można taniutko.
Joanna Ejsmont Lisowska
7 września, 2016uwielbiam chińskie dzielnice a najbardziej oczywiście chińską kuchnię;)
Emi w drodze
7 września, 2016Chyba mało kto ich nie lubi :)
Joanna Ejsmont Lisowska
7 września, 2016pewnie ktoś kto się boi ostrych/ pikantnych potraw
Emi w drodze
7 września, 2016Chińskie ostre? :O
Joanna Ejsmont Lisowska
7 września, 2016a nie?
Agnieszka Ilnicka
7 września, 2016Murtabak wygląda bardzo kusząco :D
Emi w drodze
7 września, 2016Ja wolę te na słodko z Indonezji :)
Kornelia S-p
7 września, 2016MMMMM pyszności :)
Ela Bieniecka
7 września, 2016Chinatown to zawsze pyszna część miasta :D
Emi w drodze
7 września, 2016W SGP jest jeszcze pyszniejsza – Little India, ale zgadzam się :)
Arek
5 września, 2016Hej :), fajny opis, mam zamiar sie tam pojawic za kilka miesiecy na rowerze i z namiotem :). Z tego co widze to na biwakowanie mam sie jednak nie nastawiac ;). Ciekawy jestem jak sie po Singapurze poruszac. Czy brac moje dwa kolka, zrzucajac wczesniej bagaze w jakims hoteliku, czy tez jest jakas fajniejsza opcja, np autobusami miejskimi z biletem calodobowym, gdzie mozna sobie wysiasc gdzie i kiedy sie chce… Z Singapuru wybieram sie do Indonezji, czyli powinienem sobie tam zalatwiac wize, czy dostane pieczatke na granicy ? Dzieki i pozdrawiam, postaram sie Ciebie odwiedzic w Yogyakharcie , tylko jakis adres by sie przydal…
Emiwdrodze
10 września, 2016Biwakować tam się da jak najbardziej na okolicznych wyspach, poszukaj trochę na ten temat, nawet Lonely Planet o tym wspomina. Bilety całodobowe czy też kilkudniowe w SGP są drogie, a pojedyncze to koszt ok. 1,4-2 dolców za przejazd.
O wizach do Indonezji poczytasz tu: emiwdrodze.pl/indonezja/wizy-do-indonezji-jak-gdzie-za-ile/
A nasz guesthouse znajdziesz w internetach jak tylko dobrze poszukasz :)
Powodzenia!