Smutno mi było wyjeżdżać z Mui Ne, wietnamskiej mekki surferów, bo ostatnie 9 dni i nocy (czyli mój najdłuższy postój w ciągu tych kilku miesięcy) nieoczekiwanie okazały się najlepszymi w całej podróży.
Najbardziej zzylam sie z Kanadyjczykiem, ktory zakochal sie kiedys w pewnej Katarzynie i dlatego zna troche slowek po polsku (jego ulubione to „kobasa”, czyli kiełbasa ;) ) i „Kedzierzawym”- Dunczykiem, ktory jest troche nieszczesliwy, bo ma super prace i duzo kasy, ale nie ma juz do czego w zyciu dazyc. Kiedy wszyscy zachwycaja sie wschodem slonca, on mysli tylko o tym, zeby fale byly wieksze, bo cale dnie spedza na morzu, surfujac. I tak juz miesiac w tym samym miejscu. Sama nie wiem, jakim cudem tak dobrze dogadalam sie z takim nudziarzem ;)
Dang, czyli smieszny Wietnamczyk pilnujacy interesu, kazdy dzien rozpoczyna wymachiwaniem rakieta, ktora razi komary pradem – super sprawa :) Minusem spania w dormie, oprocz halasow czasem utrudniajacych spanie, bywaja smierdzace stopy sasiadow :P Ale i tak jesli kiedykolwiek bedziecie wybierac sie do Mui Ne, polecam Keng Guesthouse, w ktorym panuje domowa atmosfera, jedzenie jest dobre (mimo, ze ja czesciej wybieralam tansze lokalne knajpki) i nawet codziennie dostaje sie swiezy recznik, niczym w pieciogwiazdkowym hotelu.
Spora czesc Mui Ne to wlasnie pieciogwiazdkowe luksusowe osrodki pelne przewaznie ruskich. Do jednego z nich udalo mi sie nawet wbic za darmo niepostrzezenie i spedzic pol dnia na lezaczku nad basenem, zaznajac troche luksusu :) Lezalam sobie w tym sloneczku pod palma i, przypominajac sobie, co robilam o tej porze rok temu, myslalam, ze wyruszenie w te podroz to byla najlepsza decyzja w moim zyciu!
Plaza tu jest w wiekszosci szeroka i zadni nachalni sprzedawcy nie wciskaja owocow ani masazy. Trzeba tylko uwazac na wszechobecnych kitesurferow, zeby nie zaplatac sie w linki od latawcow.
Jest nawet polska szkola kite-/windsurfingu, spotkalam tu wiecej Polakow niz w ciagu calej wczesniejszej podrozy. Chcialabym sprobowac tego sportu, ale ceny jak dla mnie sa poki co zaporowe – od $70 za godzine nauki z instruktorem. W jednej ze szkol ceny sa troche przystepniejsze, ale instruktor mowi tylko po rosyjsku… Spora czesc tych surferow to wylansowani Australijczycy z napisami na koszulkach w stylu „I am awesome”.
Jednego dnia po kolejnej nieprzespanej nocy wybieramy sie na swietna wycieczke za jedyne piec dolcow na wschod slonca na wydmy (biale, oddalone o jakies 30 km od Mui Ne, sa rewelacyjne, ale czerwone, ktore sa blisko, mozna sobie spokojnie odpuscic – nic ciekawego i tlumy turystow), do kanionu, nad blotna rzeczke i do wioski rybackiej. Rano jest naprawde zimno i kiedy prosimy kierowce jeepa, zeby zwolnil, bo zamarzamy, ten dzwoni do wietnamczyka z naszego guesthousa, zeby przetlumaczyl, co mowimy, bo ni w zab nie kuma angielskiego ;) Kiedy przybywamy na biale wydmy, jest jeszcze pustawo, dopiero pozniej pojawiaja sie quady i masy turystow :/ Quada mozna tu wypozyczyc za „jedyne” $15 za 20minut, cale szczescie, ze jest to tak drogie, bo jezdzi ich tylko kilka, ale i tak halas robia niezly.
Te 9 dni bylo tez bardzo udane kulinarnie – Agata, zapytana ktoregos wieczoru, jak spedzila dzien, mowi: „nooo…pojechalismy rowerkami na sniadanie, a po sniadaniu, yyyy… na obiad” ;) Mozna tu zjesc jaszczurki (!) albo rekina, ale najbardziej popularne sa wciaz owoce morza, wzdluz wybrzeza jest cale mnostwo przystepnych cenowo knajpek je serwujacych. Homary, osmiornice i inne kreatury jeszcze plywaja w akwariach i mozna sobie wybrac, na ktore ma sie akurat ochote. Duzo tez straganow z wielkimi muszlami i malzami. W niektorych knajpach poodgryzane lby krewetek walaja sie po podlodze, nikt tego raczej nie sprzata. Do owocow morza wciaz nie moge sie przekonac. Polubilam za to inne specjaly wietnamskiej kuchni – probujemy pysznej grillowanej kozy, ktora samemu trzeba sobie przyrzadzac (dostaje sie ruszt i surowe mieso na stol), jak i miesa ze strusia i krokodyla – to akurat jadlam juz kiedys. Moja ulubiona knajpka jest lokalna restauracja Lam Tong ze stolikami nad samiutkim morzem, serwujaca dobre i tanie jedzenie i posiadajaca zadziwiajacy serwis :) Na zlozenie zamowienia czeka sie czasem godzine, kolejne tyle na jego realizacje, ale co z tego, przeciez mamy czas. Kelnerzy snuja sie sennie po lokalu, krazac dobre kilka minut zanim znajda stolik, do ktorego niosa jedzenie. W miedzyczasie dlubia w nosie albo wyciskaja sobie pryszcze przed lustrem. Pracownicy polskiego sanepidu doznaliby szoku. Kasa sklada sie z biurka, kalkulatora i sterty papierkow, w ktorych i tak kelnerzy na ogol nie moga znalezc akurat naszego zamowienia, wiec placenie zwykle sprowadza sie do pytania: „co jedliscie?” :) Czasem dostaje sie nie to, co sie zamowilo, innym razem jedzenie czeka juz na stole, ale brak paleczek, zeby je zjesc.
Na chwile w „naszym” dormie pojawia sie trojka mlodych ruskich ze zlotymi lancuchami i walizeczkami. Wydaja sie sympatyczni, mowia tez, ze nie sa z Rosji, a z Moskwy :) Na (troche zlosliwe) pytanie Agaty „czy sa backpackersami” odpowiadaja jednak „a co to jest?” i zmywaja sie szybko do wypasionego hotelu. Troche sie chyba w naszym towarzystwie nie odnalezli ;)
Zjawia sie tez Ukrainiec, ktory w ciagu 1,5 miesiaca zwiedzil 7 krajow… Na Wietnam przeznaczyl sobie 4 dni i w kazdym z miejsc spedza tylko jedna noc. Jak tu zrozumiec takich ludzi?
Jak na zlosc moj aparat odmowil posluszenstwa :( Prawdopodobnie piasek dostal sie do obiektywu. Paru chlopakow ambitnie podjelo sie proby jego rozebrania i wyczyszczenia/naprawy, ale wyglada na to, ze nic z tego, przymierzam sie wiec do kupna nowego. Niestety minie jeszcze kilka dni, zanim dotre do wiekszego miasta z porzadnymi sklepami. Czesc z dzisiejszych fotek jest podkradziona od Kasi i Emila- Polakow, ktorzy pracuja w Chinach jako nauczyciele angielskiego i sa w Wietnamie na wakacjach z okazji chinskiego Nowego Roku. Zaprosili mnie do odwiedzin w Chinach, ale po wszystkim, co opowiadali o tym kraju, mysle, ze nigdy nie zechce tam pojechac :P
A w Dalacie zimnooo – w nocy budzilam sie, zeby ubierac bluze, dlugie spodnie i szukac koca :( Po jednym dniu to miasto wkurza mnie juz na maksa i probowalam dzis kupic bilet na autobus w dalsza droge, ale wszedzie slysze „no bus”, „no tickets”, „full” (nawet bez pytania, dokad chce jechac…). Jak juz bilet jest, to podaja taka cene, ze glowa boli. W Tajlandii czy Kambodzy wystarczylo udac, ze nie jest sie zainteresowanym i od razu proponowali nizsza cene i jeszcze biegli za toba, zeby cie przekonac do zakupu, tu kazdy ma gdzies, czy sprzeda bilet, czy nie. Jesli nie chcesz go kupic na ich warunkach, to spadaj. Dziwie sie, ze mimo tego wciaz tak lubie ten kraj ;)
Indonezja - najczęstsze pytania
Indonezja - najczęstsze pytania
Indonezja - najczęstsze pytania
Indonezja - najczęstsze pytania