Po dotarciu do Hoi An, zamiast odsypiać, od razu udajemy się na wycieczkę po okolicy- standardowo skuterkiem. Przez pola ryżowe mkniemy na plażę- ta nie jest zbyt zatłoczona, bo od turystycznej dzielnicy dzieli ją dobrych kilka km. Centrum miasteczka od początku mnie zachwyca. Składa się z pofrancuskich domków i jest nieźle zachowane, bo jest pod patronatem UNESCO. Na dodatek jest tam zakaz poruszania się motorków i samochodów, co oznacza, że spokojnie można spacerować, nie obawiając się o życie ;)
w takim stylu utrzymane sa wszystkie knajpki, zaklady krawieckie, sklepiki…
ciekawie prezentuja sie dachowki domow
Jak zwykle tez mnostwo prowizorycznych oltarzykow:
Szwendajac sie po uliczkach posrod tych francuskich domkow trafiam tez na tradycyjna wietnamska drewniana chatke, tak troche na uboczu i turystow brak. Przygladam sie niesmialo i robie zdjecia, az wychodzi usmiechnieta(!) kobitka i proponuje mi wstapienie w odwiedziny. Oprowadza mnie po kolei po pokojach. W jednym z nich spi jej kilkumiesieczne dziecko, w kuchni jej mama gotuje obiad. Na koniec czestuje mnie herbata i ciasteczkami. Nauczona wczesniejszymi doswiadczeniami z wietnamskimi oszustami, nieufnie podchodze do sprawy, ale tym razem nikt nie chce ode mnie pieniedzy. Babeczka pokazuje mi tylko sklepik z lampionami i bizuteria robiona przez jej rodzine, ale absolutnie nie nalega, zebym cos kupila. Jak dobrze czasem spotkac takich ludzi! Wiara w czlowieka przywrocona :) Ale nie na dlugo..
Kawalek dalej dzieciaki wrzeszcza „one dollar”, widzac, ze robie zdjecia (ale nie im). Olewam je i ide dalej, a wtedy te biegna za mna, blagajac, zeby zrobic foto i im. Pchaja sie do aparatu i trzymaja mnie tam dobre 10minut. Oto efekty:
Dziadek siedzacy na lodce szeroko sie usmiecha, wiec pytam grzecznie, czy moge zrobic foto. Kiwa glowa, wiec strzelam kilka zdjec i dopiero wtedy slysze „one dollar”.
Nastepny przystanek- kobitki sprzedajace owoce, znow sie szczerzace sie na moj widok!
Same krzycza, ze foto za darmo (podejrzane..). Spodziewam sie, ze bede musiala potem cos od nich kupic, ale i tak to planowalam, wiec robie fotki i pytam, ile za kisc bananow. Wyskakuja mi z taka cena, ze az wybucham smiechem ze zdziwienia. Chca jakies 25(!) razy wiecej, niz powinny kosztowac. Udaje mi sie w koncu wynegocjowac cene „jedynie” 4krotnie wyzsza niz normalna i Wietnamczyk stojacy obok i przysluchujacy sie temu chwali mnie, ze umiem sie targowac. Taaa…Nawet jesli i moze umiem, to nie znosze tego. Wkurza mnie juz to, ze nawet w sklepie spozywczym nie ma karteczek z cenami i trzeba sie wyklocac o kazdego donga przy kupnie glupiego lizaka. A Wietnam Chupa Chupsami stoi. Jestem w raju, bo jeden taki kosztuje (a przynajmniej powinien) niecale 20groszy :)
Zostajemy tu kilka dni, zeby zalapac sie na „Fullmoon festival”- jakze inny od tego o podobnej nazwie na tajskiej Ko Phangan. W calym centrum wylaczaja wtedy latarnie i jedynym swiatlem jest ksiezyc w pelni, a rzeka zamienia sie w strumien kolorowych lampionow, puszczanych na wode.
Atmosfera jest niesamowita! Znow jemy kolacje przy tych uroczych mini krzeselkach i stoliczkach nad rzeka przy swietle lampy naftowej, popijajac wodka ryzowa przyniesiona gdzies z zaplecza w malej butelce po wodzie mineralnej (30.000 d), a potem za dolara wybieramy sie na krotka przejazdzke lodka, lawirujac miedzy tysiacami lampionow, rewelacja! Oczywiscie swoje swieczki tez na wode wypuszczamy, wypowiadajac zyczenie ;)
Świątynie tej nocy pelne sa modlacych sie ludzi, od dymu z kadzidelek tak gesto, ze ledwo da sie oddychac
Wybralismy sie tez do kina. Babka nie chciala nam poczatkowo sprzedac biletow (30.000d), bo upierala sie, ze nie ma zadnych filmow po angielsku i troche to zajelo, zanim wytlumaczylismy jej, ze jestesmy tego w pelni swiadomi i chcemy zobaczyc film wlasnie po wietnamsku. Sala wypelniona drewnianymi krzeselkami, ptaki latajace przed ekranem i ludzie kopcacy papierosy (to zdarza sie tez w autobusach). Film okazal sie romansidlem na wesolo (przynajmniej dla nas, bo Wietnamczycy nie smiali sie nawet w kinie), a akcja rozgrywala sie w wiekszosci w ulicznych knajpkach serwujacych czikena z ryzem. Historia niesamowita, bo opowiadala o dziewczynie, ktora koles na poczatku filmu probowal zgwalcic, a potem nawiazala sie miedzy nimi przyjazn i romans. W miedzyczasie strzelali sie, bili niczym Chuck Norris i ogolnie bylo smiesznie ;)
Hoi An slynie z mnogosci krawcow i szewcow- jest ich tu kilkuset, jak nie kilka tysiecy.
Nie da sie przejsc ulica unikajac nachalnego „many colours, many sizes!”, „very, very cheap, happy hour” (ktora trwa oczywiscie caly dzien) czy tez „special price for you, my friend”, discount for you, my friend!” krzyczanego zawodzacym glosem. Agata, ktora mieszkala przez 1,5 roku w roznych afrykanskich krajach, mowi, ze nawet tam ludzie nie sa az tak nachalni. Bez tego przeciez o wiele chetniej wchodziloby sie do sklepow, a takie nagabywanie tylko odstrasza, czy oni tego nie rozumieja? Po paru dniach powtarzania sobie niczym mantry „nie daj sie wyprowadzic z rownowagi i zepsuc sobie humoru” tak juz nas to denerwuje, ze nie mamy ochoty wiecej wychodzic z hotelu- to znak, ze trzeba jechac dalej.
Zdazylam jednak uszyc sobie sukienke, szorty i, uwaga…buty na miare. Za wszystko razem $45. Mozna sobie zazyczyc dowolny markowy znaczek, przebierac w katalogach albo nawet przyniesc wlasny obrazek znaleziony w Internecie, sa tu w stanie uszyc wszystko. Z jakoscia wykonania roznie bywa, zanim efekt mnie zadowolil bylo kilka poprawek, ale calosc i tak zamknela sie w 48h oczekiwania.
Z Hoi An udajemy sie busikiem do Hue, tym razem to tylko 5godzin jazdy. Widoki znow nieziemskie- intensywnie zielone pola ryzowe powciskane pomiedzy gory.
Ewa
18 lutego, 2012Fullmoon festival w Wietnamie przypomina trochę Tajskie Loi Krathong. Niestety mnie ominęło (końcówka listopada).
W Wietnami ludzie uśmiechają się głównie za dolara? Nie wiem jak Tobie, ale mi brakuje Tajlandii i tamtych uśmiechów. Tęskniłam już właściwie jak wsiadłam do samolotu Turkish Airlines. Wszyscy mili, uprzejmi, ale to już nie to samo… ;)
emiwdrodze
19 lutego, 2012W takim razie koniecznie wpadnij kiedys do Laosu, bo tu usmiechaja sie jeszcze czesciej :-)
A Loi Kratong mi przypomina poznanska Noc Kupaly ;-) tez mnie niestety ominelo, bylo w tym roku doslownie kilka dni przed moim przylotem do Tajlandii (polowa listopada)