…lub, jak to mówią, „dupourywacz”. Miasto przyszłości, jakie w Europie może powstanie za kilkadziesiąt lat. Spacer dookoła Marina Bay za dnia i w nocy, czyli Singapuru część druga.
Jako, że mojej nie urwał, bo od miast wolę przyrodę (choć przyznam, że jakieś tam wrażenie zrobił), myślę, że do większości z was lepiej trafi opis z perspektywy mojego towarzysza podróży, Pawła – miłośnika nowoczesnych rozwiązań i gadżetów, który Singapurem był po prostu zachwycony i mówiąc o nim miał wręcz wypieki na twarzy. Ba, powiedział wręcz, że po wizycie tutaj spacer po Manhattanie nie zrobi na mnie najmniejszego wrażenia (a P. w Nowym Jorku był).
Co w Singapurze tak może urzec? Nowe, rzadko spotykane w Polsce auta, ekskluzywne sklepy na każdym kroku (co mi po nich?), w czyściutkim, pachnącym i nie do przesady, tylko tak w sam raz klimatyzowanym (ja się nie zgadzam, mi tam było za zimno) metrze wszyscy z iphone’ami (choć ponoć moda na Apple’a już minęła i do łask wracają Samsungi), i to nie byle jakimi, starymi modelami, a oczywiście „piątką”, ludzie poubierani niczym prosto z żurnali, bardzo zadbani i wypachnieni (wyjątkiem jest Little India) tak, że aż wstyd wyjść na ulicę w japonkach (e tam, ja się w podróżnych ciuchach wcale nie czułam jak lump ;)), trawniki równiutko przystrzyżone (to fakt), super klimatyczny hostel w Chinatown (dla mnie był za ciasny, wręcz klaustrofobiczny). Drogie restauracje, w których można zjeść albo po prostu „się pokazać”, o ile tylko nas na to stać. Krótko mówiąc, jest gdzie się lansować!
Tak naprawdę tylko dzielnica biznesowa, czyli Marina Bay, wygląda bardzo futurystycznie, cała reszta miasta jest jak centrum Bangkoku czy Kuala Lumpur i to mnie rozczarowało. Ale Marina Bay rzeczywiście może się podobać.
Z P. rozważaliśmy nawet zatrzymanie się w najbardziej niedostępnym dla przeciętnego zjadacza chleba miejscu – hotelu Marina Bay Sands, wizytówce całej okolicy, ale stwierdziliśmy, że cena rzędu min. 400 zł/osobodobę może i byłaby warta kąpieli w niesamowitym basenie na jego dachu, ale jednak przekracza granicę zdrowego rozsądku.
P. z Singapuru poleciał z powrotem do Polski, a ja zostałam znów sama. I wtedy trafiłam do Weizhonga, couchsurfera, który już kilka minut po moim przyjeździe zaproponował mi wjazd na górę tego hotelu właśnie i kąpiel z widokiem na Marina Bay, aaa! Okazało się, że zna kogoś, kto zna kogoś, kto wystawia karnety upoważniające do wstępu na basen. Weszliśmy tam jako niemieccy goście hotelowi, nocujący tam przez całe 2 tygodnie. Ale musielibyśmy mieć kasy ;)
Tak szybko i niespodziewanie się to wszystko rozegrało, że nie docierało do mnie, co się właśnie dzieje. Weizhong powiedział, że mogę tu sobie wrócić kolejnego dnia, ale okazało się, że karnet jest na wagę złota i wszyscy jego znajomi też chcą go pożyczyć, więc był to mój jedyny raz na górze.
Basen nazywa się „infinity”, czyli „nieskończony” – bo nie widać jego krawędzi. Wydaje się, że gdy podpłyniemy bliżej, spadniemy w przepaść. Tak naprawdę oczywiście trochę niżej jest zabezpieczający taras, ale szyb żadnych nie ma, możemy podziwiać więc panoramę bez przeszkód- nie polecam tym z lękiem wysokości:
A tak wyglądał karnet wejściowy i moje przybrane nazwisko:
Widok z góry:
Nie spędziliśmy tam dużo czasu, bo spieszyło nam się na finał wyścigu rowerowego, który rozgrywał się na podobnej trasie, co Formuła1 (w Singapurze nie ma specjalnego toru dla Formuły, ścigają się po jego ulicach).
Któregoś z kolejnych dni znów wybrałam się w okolice zatoki Marina. Panuje tam całkiem przyjemna atmosfera – sporo ludzi w przerwie od pracy spaceruje i biega, pomiędzy beton sprytnie powplatana jest zieleń, a wieczorem leci cicha muzyczka. I wcale nie ma zgiełku. Hotel Marina Bay Sands jest tak imponujący i fotogeniczny, że przewija się na większości zdjęć:
Niby takie mało romantyczne okolice, ale pełno tu ślubnych sesji foto:
W 2010 r. rozgrywała się tu Młodzieżowa Olimpiada, po której został stadion na wodzie:
Dopiero po ciemku widać, ilu pracoholików jest w Singapurze – wystarczy popatrzeć na ilość pozapalanych świateł w biurowcach o godz. 22…
Codziennie wieczorem odbywa się tu pokaz świateł i laserów:
Oprócz jedzenia (patrz wpis o Chinatown), Singapurczycy są zwariowani na punkcie zakupów. Główna ulica handlowa, Orchard Street, to najpopularniejsze miejsce na shopping. Skuszona obecnością tam „tanich” sklepów takich jak H&M i Stradivarius, wlazłam do nich, ale nawet tam ceny były sporo wyższe niż w Europie.
Na każdym kroku coś zaskakuje. A to takie rzeźby:
…a to wodne dziwadła:
…albo futurystyczne parkingi dla aut:
…i inne pojazdy:
Jednak najlepszy widok na miasto to wcale nie ten z hotelowego basenu. Mnie bardziej urzekł ten z pełnego latawców dachu tamy wodnej Marina Barrage, na który zabiorę was w kolejnym wpisie:
*kilka spośród tych zdjęć pochodzi od Pawła
Zobacz też inne odsłony Singapuru – Chińszczyzna w mieście lwa i Singapur zielony + ceny.
podróżna
17 października, 2014Nie mogę wyjść z zachwytu tymi budynkami, cuda architektury jak dla mnie :))
Olo
27 maja, 2013Dzieki ;) Emi, tak mi sie wydaje, ze kiedys czytalem u Ciebie kilka slow na temat wizy working holiday do Nowej Zelandii – udalo Ci sie dostac ta wize? Czy plany sie zmienily? Jesli nie, to moze ktoregos dnia spotkamy sie tam na male piwko i plotki ;) Chociaz w NZ to chyba bardziej wino w kartonie, tak jak w AU, heheh ;) Pozdrowienia prost z wrocławskiego rynku!
emiwdrodze
30 maja, 2013Wiza jest, wjazd w okolicach jesieni/zimy, chętnie się zapoznam, intacz!:)
Olo
26 maja, 2013Zazdroszczę tego basenu, marzy mi się on od dawna :) Widok i wrażenia nocą muszą być super!
emiwdrodze
27 maja, 2013no to życzę spełniania marzeń ;)
marta
19 maja, 2013Boże ten basen i ten widok to czyste szaleństwo!!!!!
od patrzenia na zdjęcia mam takie dziwne ciarki.Śmieszne uczucie.
Zdjęcia mega!
emiwdrodze
27 maja, 2013no właśnie ja tam na górze żadnych ciarek nie miałam niestety… Kiedyś miałam lęk wysokości, ale już chyba wyrosłam ;) Dzięki!