Mówią „Nie byłeś w Waranasi? Nie byłeś w Indiach!”. Mówili też: „jeśli jesteś już zmęczona Indiami, nie jedź tam”. A ja, po już prawie czterech miesiącach tułaczki po nich, taka właśnie byłam. Jednak stwierdziłam, że jeśli mam już nigdy do Indii nie wrócić, muszę je zobaczyć. I… to było najfantastyczniejsze z moich indyjskich przeżyć! 3 dni w mieście nad Gangesem były jak wisienka na torcie, idealne pod każdym względem, choć zostając tam dłużej ześwirowałabym chyba od nadmiaru wrażeń ;) Byłam przekonana, że Waranasi mi się nie spodoba. Miałam już serdecznie dość brudu, smrodu, tłumów ludzi, hałasu i krowich placków na ulicach, a mówili, że w Waranasi tego wszystkiego jest jeszcze więcej. W końcu, bez bicia przyznaję, że tym razem trochę, żeby 'zaliczyć’ tę znaną atrakcję (tak samo jak trochę 'odbębniłam’ Taj Mahal) i żeby móc wreszcie powiedzieć, że Indie mam zjechane wzdłuż i wszerz, i na własnej skórze przekonać się, czy wszystko to, co o tym miejscu słyszałam, to prawda, wybrałam się tam.
Z czego słynie Waranasi?
To święte miasto położone nad Gangesem jest celem pielgrzymek Hindusów, nie tylko starszych czy schorowanych. Każdy z nich marzy o tym, żeby umrzeć w tym miejscu i aby jego prochy, po spaleniu, wrzucone były do świętej rzeki. Taka tam „umieralnia”. Europejscy naukowcy w głowę zachodzą, jakim cudem ludzie po kąpieli w tak brudnej i przeładowanej śmiercionośnymi bakteriami wodzie (załatwiają się tu ludzie i krowy, dryfują ciała chorych na trąd, a obok ludzie myją sobie tą wodą zęby), wciąż mają się dobrze. Wg Hindusów kąpiel w Gangesie rozgrzesza, a wypicie wody czyści ciało (!) i duszę. I ja kąpałam się w Gangesie, ale nie w tym miejscu, a w położonym o wiele wyżej biegu rzeki Rishikeshu. Tam woda była wciąż krystalicznie czysta i lodowata, a nurt rwący, tu leniwie płynie sobie co jakiś czas wyrzucając na brzeg nie do końca spalone szczątki ludzkie. W końcu tylko tych bogatych stać na wystarczającą ilość drewna na opał, aby spopielić całe ciało. Inni muszą zadowolić się połowicznym spaleniem.
Co chwilę obserwuje się tu procesje czy modlitwy nad brzegiem rzeki, tzw. puja. Wieczorami na ghatach (czyli nadrzecznych schodach) gromadzą się pielgrzymi i składają pływające ofiary z kwiatów i świec. Nad rzeką pełno jest podestów do kremacji zwłok.
Na dachach wielu guesthousów są restauracyjki z widokiem na Ganges. Można z nich obserwować jak miejscowi urządzają sobie wyścigi gołębi – machają szmatkami, próbując je przywołać. Przyglądam się temu dość długo, ale nie udaje mi się zrozumieć zasad tej gry. Życie toczy się normalnie i tylko co jakiś czas dzieje się coś, co zadziwia przybyszów z zachodniego świata. Siedzę sobie w jednej z knajpek sącząc mango lassi kiedy nagle wąską uliczką tuż obok mojego stolika przechodzi procesja żałobna z ciałem przeznaczonym do spalenia. Owiniętym w białe płótno i ułożonym na bambusowej lektyce. Mężczyzn odziewa się w białe szaty, zamężne kobiety w pomarańczowe, a duchownych – czerwone. Oprócz mnie nie reaguje nikt, nikogo to nie dziwi ani nie przeszkadza w konsumowaniu obiadu czy przesuwania palcem po smartfonie – bo to jedyna w okolicy knajpka z darmowym WiFi i większość turystów po nie się tu zjawia. Być może oni są tu już dłużej i się przyzwyczaili, ja, nowicjuszka, oczy przecieram ze zdumienia. Na ulicach ciągle się coś dzieje. Nie ma wytchnienia dla zmysłów.
Jak wygląda ceremonia kremacji?
Spaleniu zwłok przewodniczy mężczyzna z najbliższej rodziny, najczęściej najstarszy syn. Zgolony na łyso i ubrany na biało – bo w Indiach to kolor żałoby. Ciało najpierw obmywa się w świętej rzece. Następnie gromadzi się drewno, ok. 300-500 kg. Najtańsze jest drewno z mango, a zarezerwowane dla bogatszych – sandałowe.
Gdy ciało jest już na stosie, przewodniczący ceremonii zapala pochodnię i 7 razy obchodzi ciało zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Mężczyzn kładzie się twarzą do góry, a podpala od głowy. Kobiety leżą natomiast twarzą do ziemi, a podpala się ich stopy. Całość trwa 3-5 godzin. Jeśli czaszka zmarłego pęka pod wpływem gorąca, oznacza to, że jego dusza jest już uwolniona. Jeśli nie – przewodniczący ceremonii łamie ją bambusowym kijem. Popiół oraz niespalone resztki wyrzucane są do Gangesu.
Przez kolejnych 11 dni bliscy codziennie składają w ofierze miski ryżu. Dusza zmarłego wędruje wtedy do królestwa Yamy. 12. dnia osiąga cel i na tym kończy się obrządek pochówku. Mnie sama kremacja nie zaszokowała. Widziałam już wcześniej palenie zwłok w Pashupatinath w Nepalu. Jednak co w Waranasi szokuje/fascynuje/żeby nie powiedzieć zachwyca, to cała ta otoczka wokół tego wydarzenia.
Kto nie podlega kremacji?
W hinduizmie istnieje pięć grup ludzi, którym kremacja, a więc oczyszczenie, nie są potrzebne, ich ciała więc nie są palone, a wrzucane do rzeki z ciężkim kamieniem przywiązanym do szyi. Są to:
- święci mężowie
- dzieci do 5 roku życia
- kobiety w ciąży
- osoby ugryzione przez kobrę (bo to święte zwierze boga Sziwy)
- chorzy na trąd (bo choroba ta może przenosić się przez dym)
Ganges Gangesem, a na ulicach Waranasi taki sam chaos jak w każdym innym indyjskim mieście:
Zobacz więcej fotogenicznych indyjskich świętych krów
Jeśli miałabym komuś polecić tylko jedno jedyne miejsce, które jest w każdym tego słowa rozumieniu indyjskie do szpiku kości, bez wątpienia byłoby to właśnie Waranasi. Wcale nie najbrudniejsze ani nie najbardziej zatłoczone czy najbardziej śmierdzące, jednak najintensywniejsze pod względem wrażeń. I, mimo że turystyczne do bólu, ciągle żyje swoim życiem, nie zważając na obcokrajowców przybywających tu aby popatrzeć na „tę szopkę”. Może to zasługa festiwalu Holi, na którym bawiłam się właśnie tutaj, może fajnych ludzi, których tu poznałam, może tych urokliwych (choć zaśmieconych do bólu) wąskich uliczek prowadzących do ghatów nad rzeką, a może negatywnego nastawienia przed przyjazdem (wreszcie jakieś miejsce nie miało szansy mnie rozczarować! :P), ale Waranasi zaskoczyło mnie bardzo pozytywnie i chętnie bym tam jeszcze kiedyś wróciła. Bo z Indiami tak jest, że w jednej chwili ma się z nich ochotę uciec, żeby kilka miesięcy później planować do nich powrót. To jeszcze nie koniec Waranasi na blogu! Zdjęć zrobiłam tam tyle i tyle z nich stało się moimi ulubionymi, że poległam na etapie selekcji wyłącznie 20 do jednego wpisu ;)
Waranasi odwiedziłam w marcu 2013 roku podczas kilkunastomiesięcznej podróży po Azji.
Jola
27 listopada, 2022Cieszę się, że trafiłam na twojego bloga. Lubię czytać o Azji ale coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że nie jest dla mnie. Nienawidzę wręcz syfu, robaków tym bardziej. Przejrzałam setki zdjęć i dziwi mnie, że turyści są w stanie przełknąć jakiekolwiek przygotowane tam danie. Skoro zasady higieny są tam w żaden sposób nie przestrzegane, to jak można cokolwiek jeść i pić? Przecież nie umyją chociażby rąk tylko dlatego, że zamówienie złożył turysta. Rozumiem inna kultura, piękne zabytki ale nie potrafiła bym przeżyć w tym brudzie dnia. Dlatego dziękuję za bloga i możliwość odwiedzenia odległych zakątków świata z pozycji czystego fotela. Oczywiście rozumiem, że każdy ma inną wrażliwość na brud, syf i nie każdemu to przeszkadza.
Emiwdrodze
28 listopada, 2022Witaj Jolu, też się cieszę, że tu trafiłaś :) wiesz, z wiekiem (i doświadczeniem może?) dużo się zmienia, ja też nie wyobrażam sobie już siebie teraz w Indiach, które znam sprzed 10 (!!!) już lat, chętnie bym tam kiedyś wróciła, ale już tylko z większym budżetem, z męskim towarzyszem podróży, śpiąc i jedząc w fajnych miejscach – tam też da się czysto, tylko to wszystko kwestia kasy ;) Wtedy jeszcze zwiedzałam mocno po studencku i miałam dużo mniejsze wymagania.
peregrino
17 listopada, 2016Pięknie napisane Emi i zdjęcia oddają atmosferę Varanasi (lub Benaras jak Hindusi chyba wolą nazywać to niezwykłe miasto). Jest to niezwykłe przeżycie i jakby esencja Indii tak jak wspomniałaś. Myślę, że byłem tam rok lub dwa po Tobie https://peregrinopl.wordpress.com/2014/11/14/varanasi-magiczna-ganga-indie/
Pojechałem śladami Buddhy do Sarnath (i potem do Bodh Gaya) ale i Ganga w Varanasi zafascynowała mnie. Niewiele więcej poza Varanasi, Sarnath, czy Bodh Gaya widziałem w Indiach ale myślę, że odczułem atmosferę i chaosu i duchowości zarazem też. Oczywiście bieda, brud, chaos jest nieodłączną częścią tego krajobrazu. Mimo wszystko bardzo warto tak myślę
Emiwdrodze
22 listopada, 2016Koniecznie musisz zaplanować kolejną podróż do Indii, takich magicznych miejsc jest tam więcej! A ja właśnie piszę o Bodhgai, byłam tam za trzecim razem w Indiach, już niemal na końcówce. Do Sarnath nie dotarłam, jeszcze mam po co do Indii wracać!
peregrino
28 listopada, 2016tak koniecznie muszę powrócić za jakiś czas .. Ladakh jest na mojej liście 'wiaderkowej’ .. jak fajnie, ze napiszesz o Bodh Gaya. ciekawi mnie jakie będą Twoje obserwacje
Monika Zarach
19 lipca, 2016Każdy mówi, że Indie nie należą do najczystszych, ale bardziej chodzi o kulturę i poznanie ich życia. Indie są w moich planach ale w dalszym terminie ;)
Tomek Kobyliński
18 lipca, 2016Tak, zdecydowanie intensywne to jest to słowo które pasuje do opisu Varanasi. Ja tam byłem w środku pory deszczowej, więc to jeszcze bardziej potęgowało jak się domyślam cały ten bałagan i chaos. Ale podobnie – wszystkim moim znajomym mówię, że jest to zdecydowanie punkt obowiązkowy.
Takiemojeoderwanie
18 lipca, 2016Zawsze mnie raził ten Ganges i to co tam zostaje wrzucone, ale tak opisałaś obrządek kremacji, że prawie zapragnęłam tam być.
Emiwdrodze
31 lipca, 2016Prawie robi różnicę :D
Ania Szymiec
18 lipca, 2016Tyle się nasłuchałam o tych Indiach – że brudne, że śmierdzące… :P Ale mimo to pojechałabym tam, żeby zobaczyć to wszystko na własne oczy! ;)
Pozytywnyskok
18 lipca, 2016Dla nas również Waransi było najintensywniejszym miejsce jakie kiedykolwiek odwiedziliśmy, na prawdę robi wrażenie i pozostaje w pamięci na zawsze. Dla nas jednak było to też najbrudniejsze miejsce jakie widzieliśmy;).
Emi w drodze
18 lipca, 2016Dla mnie największym koszmarem był Ajmer w Radżastanie – ściek płynął tam środkiem ulicy i wszędzie leżeli kalecy, Waranasi choć do najczystszych się nie zalicza, do pięt mu nie dorasta :P
Mariano Mariano
17 lipca, 2016Hej Emi, Mariano Mariano z tej strony :) Nie byłem w Waranasi i nie czuję potrzeby, ponieważ mieszkam na Śląsku i takich widoków mam pod dostatkiem. Jak masz mało tego typu wrażeń, to polecam płonącą rzekę w Bangalore ;). Niby zjechałem Indie od Bombaju do Chennai, ale Taj Mahal widziałem tylko na opakowaniu herbaty – i dobrze, póki co u nas nie ma herbaty z Lichenia :) P.S Jak jak masz wizę, udaj się na Andamany – polecam. Lakszadiwy za mną chodzą, ale nie wiem kiedy powtórzę Indie. Pozdrawiam
Emiwdrodze
31 lipca, 2016Mariano, dawno na Śląsku nie byłam, ale porównanie odważne :) Dzięki za polecenie, mocnych wrażeń mi już starczy, może za kilka-kilkanaście lat zrobię kolejne podejście do Indii, wtedy też wreszcie na Andamany wyskoczę. Wiza skończyła mi się jakieś 3 lata temu :) Pozdr!
Natasha
17 lipca, 2016To jest fascynujące, że to o czym piszesz powinno tak naprawdę człowieka zrazić do zwiedzenia Indii, a ja mimo wszystko jednak chcę tam jechać tak samo jak wcześniej, albo i jeszcze bardziej :)
Emiwdrodze
18 lipca, 2016Bo Indie to wyzwanie, a wyzwania są pociągające ;) To spełniaj marzenia!