Do Rishikeshu pojechałam z nadzieją na odetchnięcie od zgiełku, hałasu i spalin – w końcu miasteczko zwane „światową stolicą jogi” powinno służyć relaksowi… Nie doczytałam, że jest to też ważne centrum pielgrzymkowe, co oznacza jedno – tłumy przetaczające się przez wąskie uliczki. Pierwsze wrażenie było więc fatalne i zdawało się nie być od tego ucieczki. Potem odnalazłam tam jednak miejsce idealne i zostałam prawie dwa tygodnie. W dodatku na wspomnienie tych knajpek nad Gangesem aż mi ślinka cieknie!
Zaraz po przyjeździe znajduję pokój z widokiem na rzekę. Standardowo na wstępie pościel jest brudna i muszę prosić o zmianę. Co chwilę są niezapowiadane braki w dostawie prądu (od kilku minut do nawet kilku godzin kilka razy dziennie). Zdarza się, że wracam do pokoju i cieszę się, że wstrzeliłam się w moment, w którym prąd jest, ale zaraz okazuje się, że tym razem to wody brak, „bo to czas na wodę dla świątyni”.
Rzeki ludzi na wąskich uliczkach… Rishikesh byłby naprawdę przyjemnym miejscem, gdyby nie te hordy Hindusów wszędzie. Jest ich po prostu ZA DUŻO!
Już nawet mantry nad rzeką zamiast relaksować tak jak wcześniej, tylko mnie drażnią. I wtedy, rozważając już wyjazd, znajduję swoje miejsce na tym kawałku Ziemi. Niedaleko ashramu, w którym kilka miesięcy spędzili Beatlesi, komponując m.in „Ob-La-Di, Ob-La-Da”, nad brzegiem jeszcze czystego i rwącego w tym miejscu górskiego Gangesu. Cisza, spokój, zajęcia jogi dwa razy dziennie i brak indyjskich turystów/pielgrzymów w promieniu kilkuset metrów! Tego mi było trzeba. Wieczorem ktoś po sąsiedzku gra na skrzypcach morskie opowieści – to jest to!
Kupuję sobie hamak – wreszcie mój własny hamak! Od razu go rozwieszam na tarasie przed pokojem.
Drzwi do pokoju non stop zostawiam otwarte, bo upały przechodzą wszelkie pojęcie – w cieniu jest ponad 40 stopni, a nocami niewiele mniej. Któregoś dnia w czasie poobiedniej sjesty do pokoju wparowuje mi małpa! Ale nie byle jaka, wielkości pięcioletniego dziecka! Stoi w drzwiach i się na mnie złowrogo gapi. Gdy próbuję ją przegonić, szczerzy groźnie zęby i już mam wizję kolejnej serii szczepionek przeciw wściekliźnie… Na szczęście porywa tylko kosz na śmieci, w którym były obierki po papai, i zmywa się je skonsumować.
Rozkład dnia w ashramie jest dość luźny – medytacje zaczynają się o 7:30 (podczas gdy w innych ashramach pobudka jest nawet o 4:30 i trzeba uczestniczyć w całym programie dnia, tu pełna samowolka). Na jogę zjawia się tylko 6 osób z 200 pokoi. Prowadzący Hindus mówi mocnym brytyjskim angielskim. Nic z tego nie rozumiem i pewnie niewiele więcej zrozumiałabym po polsku, bo wydaje polecenia typu „activate your soul” (uaktywnij swoją duszę), „open your hip” (otwórz biodro), „lock your elbow” (zablokuj łokieć) albo „energize your hand” (?), co brzmi abstrakcyjnie.
Moją sąsiadką jest Monika z Delhi, która właśnie rzuciła pracę i przyjechała do Rishikeshu rozmyślać, co dalej zrobić z życiem. Dużo czasu spędzamy razem, codziennie długo rozmawiamy, bo mimo, że to Hinduska, jest bardzo podobna do mnie. Jestem też świadkiem sceny, jak jej kumpela, 40-latka, po raz pierwszy spróbowała podpasek i jest przeszczęśliwa. Monika śmieje się, że jest „prawie jak Angielka”. Ciekawe, czy w ogóle słyszała o tamponach? :P
Monika zabiera mnie na filozoficzne dysputy do sąsiedniego ashramu. Rozmawiają w hindi, ale dają mi książki po angielsku, oczekując, że po ich przejrzeniu włączę się w dyskusję, jednak niewiele dla mnie wynika z tekstów w stylu „body is not action and action is not body”. Guru próbuje mi wytłumaczyć, jak to się ma do energii kosmicznej, wykonując ruchy wokół dzbana z wodą. Kosmos.
Wieczorem modły nad rzeką – bębny i „hare kriszna”. Babcie i dziadkowie podrygujący i klaszczący wcale nie do rytmu. W pewnym momencie wszyscy wstają, palą lampiony i kadzidła, a potem puszczają kwiaty na wodę i piją wodę z Gangesu – jest w końcu święta, można nawet kupić kanistry na nią ze świętymi obrazkami, jak w Lourdes. W tym miejscu woda jest jeszcze w miarę czysta, tu Ganges to jeszcze rwąca górska, lodowato zimna rzeka.
Przestaję oszczędzać na jedzeniu, rozpieszczam się kulinarnie, w końcu to już końcówka mojego pobytu w Indiach i prawie koniec długiej podróży w ogóle. Co by złego o Rishikeshu nie mówić, to raj dla smakoszy! Na obiad i kolację, jak to w świątyni, jest chapati i daal, którymi nie tak dawno zajadałam się w Amritsarze. Za to na śniadanie serwują owsiankę bananową, lepszą niż w niejednej knajpie.
Indyjskie jedzenie mi się chwilowo przejadło, to wszystko pyszne, ale ciężkie, gęste sosy (choć wciąż jestem pod wrażeniem, ile dań można przygotować bez mięsa), a są tu też śmiesznie tanie turystyczne knajpki. Nawet w nich wszystko kosztuje poniżej 2 dolarów. Moja ulubiona to „Little Buddha” z kuchnią włoską, izraelską, meksykańską. Mają też owsiankę z papają czy serek z jaka, z którym serwują np. spaghetti.
Żeby się tam dostać, muszę wziąć shared taxi. Te, które jadą puste, z jakiegoś powodu nie chcą mnie zabrać. W końcu pojawia się jedna z pasażerami i jest też kilka wolnych miejsc, ale nie pozwalają mi wsiąść, mówiąc, że FULL i jak próbuję wcisnąć się mimo wszystko, pchając się tak jak oni, krzyczą na mnie! Teraz już rozumiem, czemu to centrum jogi. Na dłuższą metę żaden normalny człowiek tego nie zniesie i potrzebuje medytacji, żeby nie oszaleć! W końcu udaje mi się pojechać z jakąś rodzinką, kierowca chce ode mnie 10 Rs, a cała reszta płaci 5.
Postój „taksówek” po indyjsku, kto pierwszy, ten lepszy:
Przy jedzeniu poznaję dużo ciekawych ludzi. Obiady jadam na ogół w towarzystwie Izraelczyka, który bardzo nie lubi swojego kraju i kombinuje, jak stamtąd wyemigrować. Ktoś się go pyta: „Ilu was Izraelczyków jest?”, na co on: „5 mln”, „ale nie, nie, ja nie pytam, ilu was jest w Indiach, tylko w Izraelu” :D Chłopak z Iranu mówi, że uwielbia polskie programy TV, których w Iranie emitują sporo, a szczególnie VIVĘ.
Wszyscy zgodnie przyznają „Indie to NIE wakacje”.
A w następnym odcinku – Rishikesh śladami Beatlesów!
Ya Tsek K
25 marca, 2016Dziekuje :-) czytajac Twoj artykul okraszony super fotkami powrocilem wspomnieniami do swojego pobytu w Rishikeshu :-)
Emi w drodze
26 marca, 2016To się cieszę :) Ja też koniec końców bardzo miło wspominam pobyt tam!
podróżna
13 lutego, 2015Pokój nie wygląda zbyt ciekawie. Wszędzie w Indiach tak jest? Nigdy mnie tam specjalnie nie ciągnęło, zawsze ten kraj kojarzył mi się jedynie z brudem, syfem i obrazem ludzi pijących wodę z Gangesu. Makabra.
Emiwdrodze
23 lutego, 2015Akurat ten był świetny, bardzo skromny, ale przynajmniej czysty! Niestety nie da się zaprzeczyć, że brudasy z nich straszne :/
Marcin Wesołowski
5 lutego, 2015Byłem w Indiach ponad dwa lata temu i jakoś do tej pory nie mogę się z nimi rozprawić. Trudny kraj, trudny orzech do zgryzienia. Ponoć jak się do Indii przyjedzie, to albo się zakocha, albo się je znienawidzi. A ja nie mam ani tego, ani tego! Swoja drogą – fajne miejsce! :)
Emiwdrodze
6 lutego, 2015Ja właśnie też odkopuję zdjęcia i wspominki po dwóch latach… Nawet teraz ciśnienie mi się podnosi, jak przypominam sobie niektóre sytuacje tam ;) A ja mam i jedno i drugie! I kocham, i nienawidzę.
kamieverywhere
4 lutego, 2015Bardzo fajnie przedstawiłaś codzienność w aśramie – dosyć inne od wyidealizowanego obrazu, które większość może znać z „Jedz, módl się, kochaj”. Nie raz zastanawiałam się, jak wyglądają szkoły jogi, gdzie sama pewnie nie dotrę, bo aż taką fanką jogi nie jestem! A jak już ruda powiedziała – świątynia sama w sobie jest ekstra!!
Emiwdrodze
6 lutego, 2015dzięki! Staram się zawsze na blogu unikać idealizowania, tylko pisać, jak jest. Sama pewnie też bym tam nie dotarła, gdyby mi Indie tak w kość nie dały przez wcześniejsze trzy miesiące :P
balkanyrudej
3 lutego, 2015Świątynia mnie rozwaliła na łopatki. ktoś miał polot i fantazję w projektowaniu!
Emiwdrodze
3 lutego, 2015pod tym względem Azjatom nikt nie dorówna, braku kreatywności im nie można zarzucić! :D
Julia
3 lutego, 2015Kurcze, co jest ze mną nie tak, że wciąż nie czuję się gotowa jechać do Indii?
Emiwdrodze
3 lutego, 2015czemu od razu coś nie tak? Każdy lubi co innego :)
Julia
6 lutego, 2015W sumie prawda :)
Agnieszka Malonik-Taggart via Facebook
3 lutego, 2015Marzy mi sie taki totalny relaks i jedzonko ;-) Nie wiem, jak dlugo bym sie tam uchowala z moja niespokojna natura, ale fajnie byloby po prostu odpoczac od zycia ;-)
Emiwdrodze
3 lutego, 2015akurat w tym ashramie sztywnych reguł nie ma, zawsze można się gdzieś wyrwać na dzień czy dwa, mi po każdym krótkim spacerze do centrum miasta już się tęskniło za tamtą ciszą ;)
kingabielejec91
3 lutego, 2015Jedzenie wygląda przepysznie! Aż ślinka cienkie!
A zmieniając temat czy to oznacza, że w Indiach nie ma w ogóle podopasek? Czy jak? Co do tamponów to są one chyba bardzo mało znane w Azji południowo-wschodniej – w Indonezji w ogóle kobiety nie wiedziały o co mi chodzi, jak pytałam w zwykłych sklepach nie dla turystów :D Przepraszam za poruszanie takich tematów na forum, ale uważam, że to przydatne informacje dla dziewczyn wybierających się w te rejony :)
Emiwdrodze
3 lutego, 2015i bardzo dobrze, że temat poruszasz! Mi od jakiegoś czasu chodzi po głowie popełnienie posta na ten temat, prędzej czy później napiszę więcej o higienie w podróży, a póki co: podpaski są jak najbardziej łatwo dostępne, młode pokolenie ich używa, ale już dla 40latki ze wsi to była nowość. Tampony pamiętam tylko z Tajlandii, w jednym miejscu w Indiach też udało mi się je dostać (w aptece w nowoczesnym Mumbaju), w Indonezji (oprócz Bali) jeszcze nie odkryłam, gdzie je kupić…
kingabielejec91
3 lutego, 2015Na Bali faktycznie były, ale kosztowały majątek z tego co pamiętam. To zdecydowanie jest istotna spraw szczególnie jak ktoś np. nurkuje. Ja chcę o tym napisać u siebie na blogu jak będę podsumowywała podróż po Azji :)
Emiwdrodze
3 lutego, 2015Wydaje mi się, że to też kwestia kultury, kobiety w czasie menstruacji są tu uważane za nieczyste, nie mają prawa wstępu do meczetów i świątyń, więc pewnie zatrzymywanie krwi w sobie jest dla nich już w ogóle nie do pomyślenia. Chociaż to tylko moje domysły, pytałam już kilka Azjatek i nie umiały mi tego wytłumaczyć. Anyway, chętnie przeczytam!
Emiwdrodze
10 kwietnia, 2015Tutaj coś więcej w temacie :) http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,96856,17577603,Poznajcie_Krola_Podpasek.html
Mirka
13 września, 2015W Indiach nie pytaj o tampony, pytaj o O.B. w aptekach
Emiwdrodze
14 września, 2015Znalazłam je w ten sposób w tylko w jednej aptece – w dość bogatej części Mumbaju. Ale to było już trzy lata temu, może teraz jest łatwiej ;)
Mirka
14 września, 2015Musze nadpisać, bo nie ma innej możliwości. Ja je znalazłam osiem lat temu w malej miejscowości. Teraz jest zdecydowanie lepiej. Hindusi uwielbiają skróty, to raz, a dwa, ze w aptekach to z reguły faceci, wiec dla nich prościej OB.
Emiwdrodze
14 września, 2015Widocznie słabo szukałam, zawsze robię zapasy na Azję, więc nie byłam w aż takiej potrzebie. W każdym razie dzięki za info! :) Kto wie, może za lat kilka dowiem się, że w Indonezji jednak też mają jakiś tajemny skrót na to…;)
Kasia No via Facebook
3 lutego, 2015Sama nigdy podrózy do Indii nie planowalam, ale po takim artykule aż nabieram ochoty! Małpa przyprawiłaby mnie o zawał serca, ale te kolory, to jedzenie…
Emiwdrodze
3 lutego, 2015Ja z kolei do Indii miałam mocną awersję, ale po przypomnieniu sobie tego miejsca i TEGO jedzenia… chyba mogłabym tam wrócić, teraz, zaraz ;) Najadłam się strachu na widok tej małpy, przyznaję!
Kasia Kipigroch-Paczek via Facebook
3 lutego, 2015Na widok tych wszystkich potraw na zdjęciach aż ślinka cieknie :)
Emiwdrodze
3 lutego, 2015mi na samo wspomnienie też!
Natalia Malec via Facebook
2 lutego, 2015stolic jogi jest tyle ile jej rodzajów :) stolicą asztangi jest na przykład mysore :)
Emiwdrodze
3 lutego, 2015ooo, nie słyszałam o tym! Chociaż samo Mysore znam. W każdym razie Rishikesh jest uniwersalną stolicą jogi, bez specjalności i chyba najbardziej znaną ;)
Agnieszka Ptaszyńska via Facebook
2 lutego, 2015ooo, brałabym. Tęsknię za jogą. W sumie, może bym dzisiaj poszła…
Emiwdrodze
3 lutego, 2015byłaś? ;) Ja ostatnio w domu ćwiczę pilates, czyli jogę bez dorabianej filozofii, bardziej mi odpowiada
Adrianna Suwald
2 lutego, 2015Uwielbiam czytam wszelkie wpisy o Indiach. Od lat ten kraj niezmiennie mnie fascynuje i odrzuca – na raz. Przeszłam fazę bollywood, jogi, indyjskiego jedzenia czy nauki sanskrytu czy hindi… chwilowo jednak jestem bliżej opcji „nie jadę tam nigdy!” ;-) Twój wpis mnie mega rozbawił, szczególnie kosmiczna energia i nawiedzone złote myśli, uwielbiam taki klimat. No a jeżeli chodzi o podpaski… poznałam ostatnio młodą Pakistankę, która robi tutaj doktorat i nie wiedziała do czego służą tampony i jak się coś takiego „instaluje”… nic mnie już nigdy nie zdziwi!
P.S. Disqus, mohon untuk!
Emiwdrodze
2 lutego, 2015Jedź, jeedź! Na miejscu też będziesz kochać i nienawidzić naraz. Mnie to dorabianie filozofii do codziennych spraw trochę bawi, tak samo jak wszechobecni w Rishikeshu białasi w indyjskich szatach, bardziej indyjscy niż sami Hindusi ;) Ale… na dwa tygodnie relaksujące to było! A disqusa właśnie że nie będzie, aku tidak suka! ;)
Adrianna Suwald
7 lutego, 2015Ale żeby od razu suka?? ;-)
Emiwdrodze
9 lutego, 2015Dziwny to język, suka ani dupa nikogo tu nie razi ;)