Sign up with your email address to be the first to know about new products, VIP offers, blog features & more.

Drugie oblicze Goa – godzina policyjna

Posted on 12 m read

Długo się zastanawiałam, czy ten tekst wrzucać na bloga. Niby nie ma co się chwalić swoją bezmyślnością. Ale w końcu jest, trochę ku przestrodze. Żeby nie było, że Goa to tylko beztroskie plażowanie.

Słynne na cały świat trans parties nierozłącznie wiążą się z narkotykami. Ekstazy, LSD- to wszystko bez problemu się tu dostanie. Mnie do dragów nigdy nie ciągnęło i nic mnie do nich nie przekona, za to postanowiłam spróbować indyjskiej specjalności, jaką jest bhang lassi.

Zacznijmy od tego, co to jest lassi. To bardzo popularny w Indiach napój na bazie jogurtu, tylko słodki i, jak wszystko w Indiach, przyprawiony. Można spotkać przeróżne jego wariacje smakowe, głównie owocowe. Mi samo lassi nie zasmakowało.

Bhang lassi to, przynajmniej w teorii, lassi z dodatkiem wyciągu z konopii. Najpopularniejsze jest w Radżastanie. Lekko odurza, ale to przecież tylko marihuana. Brzmi niegroźnie. W końcu palić chyba każdy przynajmniej próbował, więc i w płynie nie zaszkodzi. W menu restauracji tego nie ma, ale każdy wie, że tu i tam za tyle rupii się to dostanie.

Znajdujemy bhang lassi w jednej z knajpek na plaży w Palolem. Kosztuje 150 rupii, czyli mniej więcej 12 zł. Ja na spróbowanie chcę wypić słabe, ale Antek nalega na mocne, mówiąc, że inaczej kompletnie nic nie poczuję, bo przecież wiadomo, że w tak turystycznej miejscowości będą nam szczędzić dodatków. Ok, negocjujemy z kelnerem, a ten bardzo niechętnie daje nam medium, wypytując uprzednio, czy kiedyś próbowaliśmy narkotyków. Zastanawiam się, co do tego mają narkotyki, skoro miała być to tylko marycha.

Lassi jest całkiem smaczne i wychylam sporą szklankę chybcikiem. Przez pierwsze 40minut nic mi nie jest. Rozczarowany A. mówi już: „Widzisz, trzeba było przekonać go, żeby jednak zrobił nam mocną wersję”. Potem załącza mi się świetny humor, tak jak po spaleniu jointa, ale niedługo później już nie wiem, co się ze mną dzieje. Zataczam się, obraz mi się kręci przed oczami o wiele mocniej niż jakbym była pijana, wydaje mi się, że śnię, śmieję się jak nawiedzona, serce wali jak młot. Wszystko jest o wiele bardziej intensywne, kolory, zapachy, dźwięki uderzają z olbrzymią siłą. Na początku to nawet przyjemne, ale po chwili staję się nie do zniesienia i kieruję swe kroki do namiotu, żeby się położyć. Nie mogę jednak zasnąć, bo jestem święcie przekonana, że jeśli zasnę, to już nigdy się nie obudzę. W dodatku uroiło mi się, że Antoine chce mnie zabić. Wpadam w panikę, gadam jakieś bzdury, jakbym kompletnie zwariowała. Wychodzimy na spacer i A. twierdzi, że z odległości pół metra słyszy walenie mojego serca. Wszystko układa mi się w głowie w tak prostą i oczywistą spiskową teorię, że nie mam najmniejszych wątpliwości, że to właśnie on stoi za moim złym samopoczuciem i całość jest misternie uknutym planem. Ledwo mogę złapać oddech, A. z przerażeniem stwierdza, że nie widział jeszcze nikogo w takim stanie, prowadzi mnie więc do pierwszego lepszego baru i stamtąd dzwoni na pogotowie. Niestety nikt nie odbiera. Zamawia więc rikszę, mimo, że nie mamy przy sobie żadnych pieniędzy- wszystko zostało w namiocie odległym o już dość spory kawałek.

Oczy mi się zamykają same i A. cały czas coś do mnie gada i każe odpowiadać, żebym tylko nie straciła przytomności. Sam kiepsko się czuje, ale nie aż tak. Czas dłuży się niemiłosiernie. W końcu riksza podjeżdża i mnie do niej zanoszą. Mimo, że Goa jest małe, droga do pierwszego szpitala to kilkanaście km, tam mówią nam jednak, że „doctor left” (wyszedł :D) i jedziemy do kolejnego. W tym drugim nie umieją mi pomóc, jednak młoda pani doktor bardzo się mną przejmuje, przenoszą mnie do karetki i każe wieźć do następnego szpitala. Tam już cały czas ona się mną zajmuje. Oprócz tego, że wymiotuję (a to bardzo dobry znak!), to tylko wciąż robię wyrzuty Antoine, za co następnego dnia będę musiała nieźle przepraszać.

W szpitalu od razu chcą mi robić płukanie żołądka, ale nie daję sobie włożyć rurki do nosa, bo ubzdurałam sobie, że „to idzie do mojego mózgu” :| Lekarze załamują ręce. Nie chcą zrobić nic wbrew mojej woli. Debatują, co by tu ze mną począć i po prostu dają mi zastrzyk usypiający i kładą mnie na cienkim materacu na podłodze w sali pełnej hinduskich kobiet. Przykrywają mnie kocem, mimo, że jest upał, bo szerzę zgorszenie, ubrana w krótką spódniczkę i bluzkę na ramiączkach (na goańskiej plaży taki strój uchodzi, a zgarnęli mnie przecież prosto z niej). Nie mam nawet butów.

Dookoła biegają robale, ale nie przeszkadza mi to w tym stanie ani trochę. Przez całą noc podają mi kilka kroplówek i rano budzę się, zastanawiając się, gdzie jestem i co się stało. Niewiele pamiętam.

A. całą noc spędza na ławce w poczekalni. Rano budzi go rikszarz, który nas wczoraj wiózł, żądając pieniędzy. Strasznie głupia sytuacja, ale nie mamy przy sobie ani grosza. A. proponuje, żeby gość odwiózł nas z powrotem na plażę i tam mu damy pieniądze, ale ten wściekły mówi, że to strata czasu i w końcu znika.

To nie koniec wizyt. Kilka razy budzą mnie lekarze, mówiąc, że policjant chciałby ze mną porozmawiać, ja jednak naprawdę nie jarzę, co się dzieje i zbywam ich, mówiąc, że chcę jeszcze spać.
Wypytują A. o przebieg wczorajszego wieczoru. Pytają też o adres, a kiedy ten tłumaczy im, że śpimy w namiocie, kompletnie nie rozumieją i w rubryczce „adres” ponoć zapisują „Tent guesthouse” :D

Myślę, że mieliśmy olbrzymie szczęście, że tylko tak to się skończyło, bo za narkotyki w Indiach kary są niemałe. Ale kto mógł wiedzieć, że, oprócz marihuany, w drinku będą też silniejsze dragi, w tym prawdopodobnie speed i ketamina używana m.in. do znieczulania koni (tak mówią lekarze). Okazuje się, że tutejsi czasem dodają do lassi coś ekstra, żeby „znieczulić” turystów, a potem ich okraść czy zgwałcić. Nawet nie chcę myśleć, jak to się mogło skończyć… Postanawiam (i do tej pory się tego trzymam) nie zapalić już nigdy nawet jointa na obcym gruncie.

Mimo, że dalej czuję się kiepsko, po kilku godzinach pytają, czy chcę wyjść ze szpitala. Lekarz każe podpisać mi jakiś papierek, a tam moje nazwisko zapisane tak: „Amelia Small” :D Pytali Antka, a on znał je tylko ze słuchu. Nie chce mi się go nawet korygować.

Chcą też 20(!!!) rupii (czyli trochę ponad złotówkę!) za to wszystko, ale znów niestety nie mam nawet tyle. Lekarka macha ręką i puszcza mnie bez tego. Nie pytają nawet o dokumenty (które i tak zostały w namiocie).

Dostaję długą listę leków do wykupienia, nazwy jednak brzmią typowo ayurwedyjsko i kiedy parę dni później, już w Mumbaju, przypominam sobie o tym, aptekarz robi wielkie oczy, mówiąc, że nie ma takich specyfików w bazie.

Wracamy autobusem, bez butów, prosząc konduktora o zniżkę, bo dostaliśmy od jakieś miłej staruszki na przystanku trochę rupii na część biletu. Co za wstyd…

To jednak nie koniec naszych spotkań z policją.

Po kolejnych kilku dniach w Palolem, podczas których oboje z Antkiem jesteśmy jeszcze strasznie oszołomieni, jakby cały czas na haju, i nocy na plaży Cabo de Rama, pakujemy manatki i wyruszamy do Margao.

Tam udajemy się do kina. Specjalnie wybieramy na to mniejsze miasto, żeby zobaczyć reakcje widzów, które w Delhi albo Mumbaju byłyby pewnie mniej widowiskowe. Ale…seans nie różni się niczym od polskiego. Słyszeliśmy historie o tym, jak to Hindusi w trakcie filmu wstają, klaszczą, śpiewają razem z aktorami, bardzo wczuwają się w film, ale nic z tego nie zaobserwowaliśmy :( Wszyscy w spokoju oglądają film, najgłośniejsze wybuchy śmiechu należą chyba do mnie :P, a po filmie zwyczajnie opuszczają salę.

Film jest oczywiście produkcją bollywoodzką. Częściowo po angielsku, a właściwie bardziej w hinglish, trochę idzie zrozumieć.

Na salę nie pozwalają nam wejść z plecakami ani nigdzie ich zostawić. Znajdujemy więc jakieś puste pomieszczenie w czymś a’la centrum handlowe i, pytając się o zgodę babeczki, która tam siedzi, chowamy plecaki za jakimiś kartonami. Po seansie zabieramy je i planujemy jechać prosto na dworzec kolejowy i tam spać (to w Indiach normalka, śpi tam mnóstwo podróżnych, w tym rodziny z dziećmi, więc jest to bezpieczne; są też eleganckie poczekalnie, ale aby do nich wejść, trzeba mieć bilet na pociąg wyższej klasy- jest zdecydowanie lepiej niż na europejskich dworcach), bo rano planuję złapać pociąg do Mumbaju, ale ta miejscówa wygląda na tyle zachęcająco, że postanawiamy jednak zostać na noc. Siadamy za stertą gruzu, ale nie mija nawet pięć minut, kiedy słyszymy, że drzwi-rolety się zasuwają. Tu następuje szybka burza mózgów – stukać w drzwi, prosząc, żeby nas natychmiast otworzyli, ryzykując jednak spotkaniem z kimś niekoniecznie pochwalającym nasz pomysł przenocowania w tym miejscu, czy też przeczekać noc w zamknięciu i liczyć na to, że wcześnie rano ta sama osoba nas uwolni? W pośpiechu decydujemy się na drugą opcję.

Pomieszczenie jest w remoncie, pełno jest worków z cementem, piasku, wszędzie dookoła narzędzia. Klimy niestety nie ma ;) Wiatr przez okna nie wpada, ba, nie da się ich nawet otworzyć, żeby zrobić przeciąg, więc dosłownie się gotujemy, a spać trzeba zakrytym po szyję, bo grasują upierdliwe komary. Nie mogę zasnąć. Liczę barany, krowy…;), ale to nic nie daje. Kombinuję już, jakby tu opuścić to miejsce. Jedno z okien jest otwarte, ale za nim gęste kraty, przez które nie ma opcji przejść, a poza tym jesteśmy na trzecim piętrze.

W końcu w akcie desperacji kładę się na w miarę szerokim parapecie zewnętrznym w nadziei na to, że załapię się na trochę chłodniejszego powietrza. Muszę jednak uważać, żeby nie ruszać się za dużo, bo poniżej grasuje ochroniarz, który pewnie wszcząłby alarm, widząc mnie w środku nocy w zamkniętym przecież budynku.

Całe szczęście, że Antoine ma tabletki dezynfekujące wodę, bo w ścianie jest mały kranik, co ratuje nas przed odwodnieniem. W takim klimacie codziennie wypijam bez wysiłku minimum 3l wody, a w ekstremalnych warunkach nawet 5, a wszystko i tak błyskawicznie paruje przez skórę. Nie trzeba nawet chodzić do toalety, bo wszystko się wypaca, co, swoją drogą, jest bardzo praktyczne.

Nad ranem zaczynamy się trochę niepokoić. Pociąg, którym miałam jechać, jest już pewnie w połowie drogi do Mumbaju, a ja nadal jestem uwięziona. Czekamy jeszcze parę godzin, aż w końcu zaczynamy krzyczeć przez okno, żeby nam ktoś pomógł się wydostać. Na szczęście okno wychodzi na targowisko, więc kręci się tam sporo ludzi. Jakaś miła kobieta bardzo przejmuje się naszym losem i szuka kogoś, kto mógłby otworzyć te przeklęte wrota. Trochę przemyślawszy sytuację robimy z siebie ofiary, tłumaczymy jej, że zamknęli nas tam przypadkiem, że absolutnie nie chcieliśmy tam być, bo przecież mieliśmy zabukowany hotel, w przeciwnym razie pewnie nie rozmawiałaby z nami tak grzecznie ;)

Kobieta przychodzi z całą ekipą ludzi, zmartwieni wypytują przez drzwi, czy jesteśmy cali i zdrowi, radzą nam, żebyśmy poszukali jakichś wizytówek z numerem telefonu właściciela miejscówki, wchodzimy więc do biura na pięterku, którego drzwi wcześniej nie chcieliśmy otwierać, bojąc się alarmu, a tam….wielkie butle z wodą, klimatyzacja, czysto aż lśni. Poza tym spory magazyn telefonów komórkowych.

Chwilę potem zjawia się ONA. Wredny babsztyl. Jak się okazuje, właścicielka całego biznesu. Wprawdzie otwiera drzwi, ale natychmiast dzwoni na policję, żeby zawiadomić, że WŁAMALIŚMY się na jej teren. Tłumaczymy jej, że nie mieliśmy pojęcia, że to jakiś skład, ale babsztyl jest nabuzowany do granic możliwości i rzuca wyzwiskami, przerywając nam co chwilę. Na moje próby załagodzenia sprawy wydziera się tylko „shut up”. Tak samo chamsko zachowuje się przy policji, a ja staram się trzymać nerwy na wodzy, żeby mieć nad nią przewagę. Policjanci widzą, że coś z babą nie tak i widać, że są po naszej stronie i chcą nas puścić wolno, ale ta wredota wymyśla, że z pewnością ukradliśmy coś z jej magazynku, więc muszą zamknąć nas w areszcie do czasu „wyjaśniania okoliczności”. Eh. Wsadzają nas do radiowozu i jedziemy na posterunek. Najpierw jesteśmy przesłuchiwani przez samego komendanta w towarzystwie chyba wszystkich pracowników- w końcu każdy chce zobaczyć i usłyszeć, co nabroili biali.

W gabinecie komendanta na ścianie wisi tablica ze statystykami przestępstw ostatnich dni, która wprawia mnie w przerażenie. Miasto, jak na Indie, malutkie – jakieś 100 tysięcy mieszkańców, a w nim codziennie 2 morderstwa, 4 gwałty, 30 kradzieży. Nie znam statystyk europejskich, żeby je porównać, ale i tak przestaję się tu czuć bezpiecznie.

Dzięki Bogu nie ładują nas do paki, do czego przecież mają prawo, ale każą nam czekać na obleśnym, śmierdzącym moczem korytarzu, aż babsztyl zrobi remanent i oceni, czy ją okradliśmy, czy też nie. Naprzeciwko nas zza krat wystają ręce oprychów. Niektórzy z nich wyglądają naprawdę groźnie. Jesteśmy też świadkami scenki, kiedy przywożą złapanego na gorącym uczynku włamywacza i torturują go prądem! Gościu drze się niemiłosiernie, a mnie aż ciarki przechodzą :/ Nas traktują o wiele lepiej – pozwalają nam nawet, konfiskując tylko paszporty, bez eskorty przejść się do kantyny z napisem „wstęp tylko dla pracowników”.

Przeszukują dokładnie nasze plecaki. Na szczęście A. miał łeb na karku i schował wcześniej swoją mini wiatrówkę, której używał do polowania na króliki, pod ciuchami. Gdyby ją znaleźli, bylibyśmy pewnie w niezłych tarapatach. Wypytują, co nam do czego potrzebne, przeglądają z ciekawością mój przewodnik Lonely Planet, z dumą komentując zdjęcia: „oooo, patrz, aż w Europie piszą o naszych plażach i kościółkach!”. Jeden z policjantów chce mieć ze mną zdjęcie – jak traktować poważnie kraj, w którym mundurowi się tak zachowują? :)

Łącznie przesłuchują nas cztery razy, z babsztylem i na osobności, aż w końcu komendant wygłasza mądre słowa: „Myślę, że motywem wtargnięcia na ten teren było spożycie alkoholu”. Mówi to tak, jakby było to przestępstwo większe niż kradzież telefonów, o które oskarża nas babsztyl.

W końcu po 7(!) godzinach koczowania na korytarzu przyjeżdża babsztyl i, ku wielkiemu rozczarowaniu, stwierdza, że nic jej nie ukradliśmy. Aż dziwimy się, że nie sfingowała kradzieży, bo tego się trochę obawialiśmy. Nie płacimy nawet łapówki, czym A. jest zaszokowany, bo był pewny, że to minimalna kara, jaka nas czeka.
Baliśmy się już nawet, że unieważnią nam wizy i każą natychmiast opuścić kraj, a tymczasem jedynie kserują nasze paszporty i puszczają nas wolno.

Jest już ok. 18 i ostatni dzienny pociąg do Mumbaju dawno odjechał. Decydujemy się więc przespać ostatnią noc na dworcu. Biorę prysznic w przydworcowej łazience za całe 5 rupii (jakieś 30groszy) i rano, wsiadając do pociągu, żegnam swojego towarzysza podróży, bo ten jedzie w kierunku Tajlandii.

Jadąc dziennym pociągiem zwykle kupuję w kasie normalny bilet na klasę drugą, siadam w „sleeperze”, albo nawet śpię (w tym przypadku prawie całą drogę), a jak przychodzi konduktor, dopłacam różnicę do tej lepszej klasy – to legalny sposób na jazdę pociągami, na które biletów już nie ma. Tym razem konduktora się nie pojawił wcale, więc przejechałam ok. 700km za 146 rupii! (jakieś 9 zł)

Na koniec kilka zdjęć – nie udało mi się dotrzec do Starego Goa, w którym jest największe zatrzęsienie poportugalskich kościółków i kapliczek, ale jeżdżąc na stopa widziałam ich z drogi mnóstwo.

DSCN2790

DSCN2676

DSCN2781

DSCN2679

What do you think?

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.

3 Comments
  • Bartek
    3 stycznia, 2013

    Czuję obrzydzenie do takich turystów!!! I pewnie miejscowi też!

    • emiwdrodze
      3 stycznia, 2013

      takich tzn jakich?
      Jeśli oceniasz na podstawie tego posta, to masz rację- tych akcji się wstydzę, to nie jest styl, w jakim zazwyczaj podróżuję..
      Pozdr

  • radek
    13 grudnia, 2012

    wow,
    naprawdę trzymająca w napięciu historia:)

    pozdrawiam