Po drodze do Gokarny, w Mangalore, po raz pierwszy muszę sama radzić sobie z nachalnymi rikszarzami tylko czekającymi na pojawienie się w tłumie białej twarzy. Jestem w lekkim szoku, kiedy nagle znikąd zlatuje się dookoła mnie 15-20 Hindusów i przekrzykując się i przepychając, każdy z osobna próbuje zwrócić na siebie moją uwagę.„Miss, 200 rupees” słyszę z jednej strony, „madame, 150”, z drugiej. Wiem, że przez kilka pierwszych minut trzeba ich zbywać, dając im do zrozumienia, że zdaję sobie sprawę z tego, jak bardzo bardzo mnie próbują oszukać, potem odejść kawałek, udając, że jednak mam zamiar przejść te 5 km pieszo i już oferują cenę tylko 2 razy wyższą od tej, którą płacą inni Hindusi (wcześniej zaczepiam na ulicy kogoś wyglądającego na ogarniętego i wypytuję o orientacyjną cenę przejazdu). Ostatni etap „kłótni” jest najcięższy, więc na ogół go sobie odpuszczam i poprzestaję na świadomym przepłaceniu kilku rupii. Riksze na krótkich trasach pochłaniają więcej budżetu niż długie odcinki pociągami. Jedynie czasem uda się doczepić do dużej grupki ludzi (w rikszy pomieści się przy dobrym rozplanowaniu i 10 osób) i przejechać spory kawałek za kwotę rzędu 5-10 rupii. Niestety nie wszędzie da się złapać autobus miejski, ale jak tylko jest taka alternatywa to wybieram to zamiast rikszy.
Kiedy potem jadę w kierunku Gokarny, przez większość drogi stoję sobie w otwartych drzwiach pędzącego pociągu. Gorący wiatr we włosach, w słuchawkach na maksa muzyka punjabi (a co!), widoki zapierające dech w piersiach – palmy, pełno zieleni. Dla takich chwil się żyje!
W Gokarnie wybieram plażę Om, która położona jest dość daleko od miasta i standardowo można dostać się tam tylko rikszą. Na szczęście tuż po wyjściu z pociągu poznaję parę Szwajcarów. Też jadą na Om Beach, więc dzielimy rikszę. Szwajcarzy są w trakcie podróży dookoła świata i niedawno przylecieli do Indii z Tanzanii. Opowiadają, że Afryka zaszokowała ich cenami. Z tego, co mówią, zdecydowanie nie jest to kontynent na niskobudżetowe wyprawy.
Na plaży witają mnie ciekawscy Hindusi:
Od tego momentu kilka dobrych dni spędzam prawie wyłącznie w swoim towarzystwie w bambusowym szałasie przy plaży Om. Potrzebuję trochę pobyć sama, poczytać, pozbierać myśli. Mam dość nawiązywania przelotnych znajomości. Wciąż te same pytania – skąd jesteś? Ile już jesteś w podróży? Dokąd jedziesz dalej? Tu oprócz kilku knajpek otwartych w ciągu dnia nie ma żadnych barów i ludzi mało – właśnie to mi na tę chwilę odpowiada. Nie bardzo jest co robić i leniwa atmosfera sprzyja wyciszeniu.
Jako, że chatka stoi zaledwie kilkanaście metrów od brzegu, w nocy szum morza szybko usypia.
W takim trochę melancholijnym nastroju przelatuje mi Wielkanoc. Ale za to z jakim śniadaniem „świątecznym” pod palemką!
Pewnie utkwiłabym tu, jak sporo innych ludzi, na dłużej, ale nie ma byczenia się, Indie czekają! Decyzję o szybkim wyjeździe ułatwiają mi przeklęte koguty, przez które 2 dni z rzędu budzę się o 4 rano, jak jeszcze jest ciemno i nie ma co robić, bo prąd mamy tylko wieczorami. Dopiero przed 6 wychodzę na spacer i podziwiam wschód słońca w drodze na sąsiednią Half Moon Beach (Półksiężycowa Plaża). Jeszcze pusto, tylko psy i krowy leniwie spacerują wte i wewte, a gdzieś pomiędzy skałami kobitka ćwiczy yogę.
Na pierwszą plażę prowadzi normalna ścieżka, ale droga do schowanej za kolejnym zakrętem Paradise Beach to już częściowo wspinaczka po skałach. Obie plaże to małe zatoczki wciśnięte pomiędzy skały. Nieliczne knajpki znajdujące się przy nich są pozamykane, bo sezon się już skończył. Pustki, tylko grupka hipisów śpi na piasku.
Ostatnią noc przed opuszczeniem wybrzeża spędzam w centrum Gokarny, tuż przy dworcu autobusowym, bo autobus mam wcześnie rano, a wydostanie się z plaży do „miasta” zajmuje kilkadziesiąt minut.
Stamtąd biorę autobus ekspresowy do Hubli. Jest naprawdę ekspresowy – pokonujemy 150 km w 4 godziny (czyli jak na Azję rekordowo szybko), bo kierowca zasuwa jak szalony i czuje się na drodze bardzo pewnie. Wyprzedza nawet, kiedy widzi, że coś zbliża się z naprzeciwka i ci nadjeżdżający muszą mega zwalniać albo wręcz zatrzymywać się, żeby go przepuścić. Trąbieniu też oczywiście nie ma końca.
Dalej mam jeszcze dwie przesiadki i mieszają mi się nazwy, bo tego dnia zahaczam o 3 miejscowości na „H”- Hubli, Hospet i docelowo Hampi. W efekcie przejechanie 300 km zajmuje 9 godzin.
W Hubli przesiadam się na pociąg, a tam na dworcu specjalna poczekalnia dla kobiet – co za ulga pobyć przez chwilę w takim pomieszczeniu :)
Gdzieś tam po drodze zaczepia mnie taksówkarz, oferując mi specjalną „ofertę” na przejazd do Hampi – 2200 rupii ONLY (only, czyli „tylko, jedynie” to ulubione słówko Hindusów próbujących ci coś wcisnąć). Za pociąg płacę 123 rupie…
W oparach siarki - Ijen
W oparach siarki - Ijen
Bali deszczową porą
Wodospad Tumpak Sewu - indonezyjska Niagara