Luang Prabang jest wpisane na listę UNESCO i sporo ludzi się nim zachwyca, ale ja nie mogę oprzeć się porównywaniu go do wietnamskiego Hoi An, które moim zdaniem zdecydowanie wygrywa w konkurencji pofrancuskiej architektury. Tutaj głównym punktem programu są świątynie, a ja świątyń mam już przesyt i wszystkie są dla mnie takie same. Za to na pewno warto tu przyjechać na zakupy!
Ludzie zjezdzaja sie tu tez na zakupy- wieczorny market z ciuchami i pamiatkami jest spory i ceny wciaz nizsze niz na tych tajskich czy wietnamskich.
Luang Prabang w duzej czesci ma ten okropny luksusowy klimat, znow pelno tu francuskich emerytow i ceny sztucznie wywindowane pod nich. Latwo znalezc lokale serwujace specjaly kuchni francuskiej.
Moim hitem jest wegetarianski bufet na wieczornym bazarku, gdzie za 10.000k (ok. 4zl) mozna jesc do woli. I tak jeszcze 2lata temu kosztowalo to 5.000k i pewnie tyle jest to warte dla miejscowych.
W Luang Prabang spedzam Dzien Kobiet- w Laosie swietowany jest on pelna para. Kobiety maja wtedy dzien wolny od pracy i imprezuja od rana do wieczora. Wszedzie widac pikniki, grille, kobitki w roznym wieku pija, tancza i spiewaja we wlasnym gronie. Sporo biznesow jest pozamykanych. W ogole tutaj kobiety maja fajne zycie- czesto widzi sie facetow zajmujacych sie dziecmi i spacerujacych z nimi w chustach. A ja dostalam w tym roku tylko jedne zyczenia na 8.marca, w Laosie podoba mi bardziej! ;)
Ktoregos wieczoru, jak co dzien, wybieram sie na bazarek, a tam takie widoki:
Wszedzie pozapalane swiece. Teraz jeszcze bardziej kojarzy mi sie to z Hoi An. Myslalam, ze z okazji jakiegos kolejnego swieta wylaczyli swiatla, ale okazuje sie ze to po prostu awaria pradu.
Jedna z atrakcji w Luang Prabang jest codzienna poranna procesja mnichow przechodzacych przez centrum miasta i zbierajacych ofiare w postaci jedzenia. Widzialam to juz wczesniej w Kambodzy, ale mimo to jednego dnia zwlekam sie z lozka przed 6, zeby zobaczyc jeszcze raz- tu mnichow jest wiecej i jest to komercyjne- mozna nawet kupic specjalnie przygotowane jedzenie i dac je mnichom, mimo ze nie powinno sie tego robic, jesli nie jest sie buddysta. Nietaktowni turysci celuja im obiektywami z fleszem prosto w twarze z niewielkiej odleglosci, mimo znakow przed tym ostrzegajacych.
Miejsce, w ktore zdecydowanie warto sie wybrac bedac w Luang Prabang, to wodospady polozone jakies 30km od miasta. Kolejne miejsce, ktore uwazam za „jedno z piekniejszych, jakie w zyciu widzalam”. Lazurowa lodowata (ale to jak!) woda i wszechobecne wielkie kolorowe motyle.
Jedziemy tam tuk-tukiem i kierowca pyta, czy moze po drodze zabrac ze szpitala swoja zone z nowonarodzonym bobasem. Zgadzamy sie i czekamy pod szpitalem jakies pol godziny, zanim zaladuja wszystkie pakunki, jakie ze soba miala. Musiala tam spedzic sporo czasu, bo miala dywan, maszyne do gotowania ryzu i inne takie ustrojstwa. Miejsce w kabinie kierowcy jest wolne, ale, nie wiedziec czemu, kobitka wsiada z nami na pake! Z dwudniowym niemowlakiem w tym kurzu…Kiedy docieramy na miejsce, kierowca z rozbrajajacym usmiechem mowi „sorry” ;)
Po drodze mijamy ciezarowke ze sloniem zaladowanym na pake! Nie mozemy uwierzyc wlasnym oczom :D Ludzie na wioskach wzdluz drogi usmiechaja sie do nas i machaja.
W Luang Prabang znow zatrzymuje sie w guesthousie z sieci Spicy, ale okazalo sie, ze syf niesamowity, wiec przenosze sie do innego, ktory reklamowal sie posiadaniem „prysznicow japonskiej jakosci”. Czegokolwiek nie mieli na mysli, w praktyce oznaczalo to wode ledwo kapiaca ze sluchawki przez 2godziny dziennie, przy czym nigdy nie bylo wiadomo, o ktorej godzinie akurat tego dnia wode wlacza. Prawdziwa „japan quality”:) Niestety to jedyne budzetowe opcje w tym miescie, wiec trzeba zacisnac zeby i przetrzymac.
Kilka godzin drogi od Vang Vieng jest ono wciaz glownym tematem rozmow. Czuje sie jakas inna, ze nie umiem sie tak ekscytowac tym „niesamowitym imprezowym zyciem” tak jak reszta :P
I troche ruchu ulicznego:
W oparach siarki - Ijen
W oparach siarki - Ijen
Bali deszczową porą
Wodospad Tumpak Sewu - indonezyjska Niagara