Ten uśmiech to nieodłączna część laotańskiego pozdrowienia. „Sabaidee” słyszy się nawet idąc ulica. Nie mogę nacieszyć się, że do Vientiane przyjechałam właśnie z Wietnamu, bo większego kontrastu być chyba nie może ;) Ludzie są w większości tak mili, że po tym przeklętym Wietnamie aż nie chce się wierzyć w ich bezinteresowność.
Vientiane, jak na azjatycka stolice jest malutkie, ma niecaly milion mieszkancow, chociaz do spokojnych nie nalezy. Ruch na ulicach jest tak samo duzy jak w wietnamskich metropoliach, ale tu ciezej sie poruszac, jest glosniej i wiecej spalin, bo zamiast skuterkow jezdza wstretne samochody. W Wietnamie bardzo podobalo mi sie, ze prawie wcale nie bylo samochodow i na ulicy czulam sie bezpieczniej, bo skuter zawsze znajdzie droge, zeby cie ominac.
Nie ma tu jeszcze prawie wcale budynkow wyzszych niz kilkupietrowe i pewnie dlatego Vientiane sprawia wrazenie prowincjonalnego miasteczka. Nie ma tez zbyt wielkiego uroku i mialam ochote jak najszybciej z niego uciec, ale przez pierwsze 2dni na mysl o koniecznosci spedzenia kolejnych kilkunastu godzin w drodze robilo mi sie slabo, trzeba bylo troche odsapnac. Poza tym dopadlo mnie zapalenie pecherza, ktore szczegolnie przy tak dlugich podrozach autobusowych zdecydowanie nie jest niczym przyjemnym. Do tego doszla goraczka i zdecydowalam udac sie do lekarza. Zdecydowanie najgorsza tego czescia bylo dogadanie sie z polskim ubezpieczycielem i czekanie 9 (!) godzin, az oddzwonia i racza mi powiedziec, do ktorego lekarza moge isc bezgotowkowo. W koncu i tak musialam zaplacic (jakies $25, co na Laos jest kwota kosmiczna), ale oczywiscie po powrocie dostane zwrot tej kasy. Wyslali mnie do szpitala o obiecujaco brzmiacej nazwie „International clinic”. Na nazwie sie skonczylo. Byly napisy po angielsku i z wszystkimi bez problemu mozna sie bylo dogadac, ale wyposazenie…Nie chcielibyscie tego widziec. Czysto, ale bardzo, bardzo biednie.
Czekajac na wizyte przypomnialam sobie, ze Laos ma najslabsza opieke lekarska w tej czesci Azji i myslalam tylko o tym, zeby trafic do doktora o niemiecko brzmiacym nazwisku, ktore mignelo mi na ktorychs z drzwi, ale okazalo sie, ze głupotą było bać się lokalnych lekarzy, wszystko poszlo szybko, sprawnie i fachowo. Skierowali mnie nawet na badanie krwi, co pewnie w podobnym przypadku w Polsce nie mialoby miejsca. Szybka diagnoza i antybiotyk, ktory wydano mi w szpitalnej aptece bez zadnego opakowania czy instrukcji, po prostu tabletki luzem, tyle sztuk, ile przepisal lekarz ;) Po sprawdzeniu nazwy z recepty w internecie i stwierdzeniu, ze to mnie chyba nie zabije, postanawiam zostac jeszcze pare dni w Vientiane, zeby przeczekac, az chorobsko minie.
W szpitalu jeden z oddzialow to akupunktura! A tam na korytarzach ludzi wiecej niz na innych oddzialach. Duzo tu scen, na widok ktorych mysle „ale to by byla niezla fota”, ale jakos ostatnio przestalam robic tyle zdjec ludziom, bo za bardzo mnie to stresuje. Wiem, najlepsze zdjecia to wlasnie te z ludzmi, ale nie umiem tak wlazic w prywatne zycie, do tego trzeba miec albo niezly tupet, albo lepszy zoom w aparacie ;) Oni sie do mnie usmiechaja, a ja mam na nich wyskoczyc z obiektywem? I tak najlepsze sceny to te, ktore uchwyci sie gdzies w biegu tylko katem oka i nawet nie zdazy sie pomyslec o tym, zeby wyciagnac aparat. Fajnie byloby miec taki mini aparacik w oku :)
W wielu sklepach ceny podane sa w tajskich bahtach. Pod centra handlowe przyjezdza mnostwo wypasionych tajskich autobusow. Robia zakupy i wracaja do siebie. Mekong wyznacza tu granice z Tajlandia i widac ja z samiutkiego centrum miasta. To kusi, moglabym wyskoczyc na chwile do Tajlandii, gdyby nie te glupie wizy…
Nawet po bazarku chodzi sie tu z przyjemnoscia, bo nikt nie namawia do kupienia czegokolwiek, wolaja tylko „sabaidee” i usmiechaja sie, nawet kiedy odejdzie sie od ich stoiska nic nie kupujac.
Po ulicach chodza uzbrojeni w metrowej dlugosci karabiny zolnierze z komunistycznymi flagami, ale nawet oni nie wygladaja groznie. Tu juz w ogole nie czuc, ze panuje komunizm.
Wieczory w Vientiane sa spokojne, zeby nie powiedziec, ze nudne. Laotanskie prawo kaze zamykac lokale z muzyka i alkoholem najpozniej o 23.30. Zycie toczy sie wiec glownie na guesthouse’owym tarasie. Poznaje Polaka, ktory mieszka w Chinach i handluje tam polskimi wedlinami i kielbasa, ah! Az slinka mi cieknie, kiedy o tym opowiada…Poza tym wszyscy gadaja tylko o ziele, jego odmianach, hodowli i wszystkim, co z tym zwiazane. To juz mnie drazni na maksa, czasem mam wrazenie, ze w podrozy jestem jedyna osoba, ktora nie pali i sie takimi rzeczami nie ekscytuje. Valium tez jest ciagle goracym tematem. Mozna je tu w aptece kupic bez recepty. Sama bez problemu zaopatrzylam sie w tabletki na sen, ktore nawet na opakowaniu maja dopisek „sprzedawac tylko z polecenia lekarza”. Przydaja sie w nocnych autobusach.
Wybieram sie na wycieczke do podmiejskiego Buddha Parku, w ktorym zgromadzone jest sporo posagow Buddy, Vishny i innych bostw.
Po drodze, w busiku, stoje w przejsciu, bo wszystkie siedzenia sa zajete. W pewnym momencie dziewczyna obok mowi „siadaj”, mimo ze jest tam juz scisnietych pare osob i miejsca raczej brak. Grzecznie dziekuje, ale ona nalega. Okazalo sie, ze mnisi siedzacy na koncu busa chca wysiasc, a kobieta nie moze przeciez nawet dotknac ich pomaranczowych kubraczkow. Jesli tak by sie stalo, musza modlic sie przez 8godzin.
Na jedna z 4tysiecy wysp na Mekongu jade znow sypialnym autobusem. Odleglosci tu tez sa spore. Po Wietnamie jestem juz nastawiona na najgorsze, ale tym razem autobus jest naprawde VIP (taki napis znajduje sie prawie na wszystkich autobusach, nawet tych w najmniejszym stopniu nie zaslugujacych na to miano). Rozdaja nawet wafelki, wode, a co jakis czas koles spryskuje powietrze odswiezaczem, zeby zabic smrod stop ;)
Sa calkiem wygodne lozka, z tymze kazde jest przeznaczone na 2osoby i malo ciekawie moze byc, jak trafi sie miejsce obok kogos nieznajomego. Szczesliwie moja „wspolspaczka” okazuje sie poznana chwile wczesniej sympatyczna Holenderka. Udaje mi sie przespac prawie cala noc, co w autobusach nie zdarza mi sie praktycznie nigdy :) Nad ranem przesiadamy sie w lodke, Holenderka plynie na te sama wyspe, co ja, wiec dzielimy bungalow razem. Niestety po dwoch dniach wyjezdza, a ja, zeby ciac koszty, przenosze sie do sasiada Niemca. Ale 6 dni leniwego wyspiarskiego zycia zasluguje na osobna relacje.
10 informacji, które ułatwią Ci planowanie podróży po Indonezji
10 informacji, które ułatwią Ci planowanie podróży po Indonezji
Surabaja - brama do Bromo
Surabaja - brama do Bromo