Tym razem, oprócz zwykłego zwiedzania kambodżańskiej stolicy, wdałam się w gry hazardowe i kto wie, może o mało co nie zostałam porwana :P
Jednym z glownych „punktow programu” podczas wizyty w stolicy Kambodzy- Phnom Penh- jest muzeum Tuol Sleng, czyli tzw. Wiezienie S-21, gdzie podczas panowania Czerwonych Khmerow bylo wiezionych i torturowanych jakies 20 tys. ludzi. Sa tez znane z ksiazki/filmu „Killing Fields”, polozone kilkanascie km od miasta. Ani jednego, ani drugiego nie widzialam. Poczytalam troche o historii Kambodzy i zdecydowalam, ze widzialam juz w swoim zyciu wystarczajaco duzo podobnego typu muzeow- w Polsce mamy tego przeciez sporo.
Biedne wioski, osrodki dla sierot, kalecy na ulicach przygnebili mnie juz wystarczajaco w tym kraju.. Podrozowanie po Kambodzy to trudna sprawa- z jednej strony jest wiele pieknych miejsc, przyjazni mieszkancy, z drugiej te wszystkie ludzkie tragedie, z ktorymi trzeba sie zmierzyc i to jakos przetrawic.
Phnom Penh nazywane jest, nie wiedziec czemu, „perelka Azji”. To tak, jak wiele miast nazywa sie z niewiadomych przyczyn „Wenecja wschodu”, „Paryzem polnocy” itd.
Najciekawszym miejscem w miescie jest rzeka, nad ktora mozna sie przespacerowac promenada, mijajac (na ogol podstarzalych) cudzoziemcow prowadzacych sie dumnie ze swoimi kambodzanskimi dziewczynami (mam wrazenie, ze tu dziala to na o wiele wieksza skale niz w Tajlandii). Jak to mowi moj kolega, „kup mi sukienke, a Cie pokocham” ;) Mozna tu tez spotkac, tak jak w moim przypadku, oszustow.
Zastanawiam sie, czy isc do Palacu Krolewskiego i Srebrnej Pagody, bo niby to najwazniejsze atrakcje w miescie itp, ale podejrzewam, ze nie roznia sie zbytnio od tych, ktore juz widzialam chocby w Bangkoku, wiec przechadzam sie promenada, myslac co dalej, az zagaduje mnie na oko 40-letnia kobieta podajaca sie za Malezyjke. Jest niby na wakacjach u swojej kambodzanskiej rodziny, a jej siostra wybiera sie wkrotce do Warszawy, gdzie ma byc pielegniarka..Wypytuje o ceny w Polsce, widac, ze jest w miare zorientowana, bo rzuca mi nawet nazwy polskich miast. Radzi mi tez, gdzie wybrac sie w Malezji i oferuje nocleg w swoim domu, kiedy tam bede. Opowiada tyle szczegolow, ze nawet nie podejrzewam, ze moze sciemniac. Po jakiejs pol godz. rozmowy zaprasza mnie na obiad do domu jej rodziny, gdzie mam poznac jej siostre i poopowiadac jej o Polsce. Ok, zgadzam sie. Jedziemy. Mysle sobie, ze mam dzis wyjatkowo duzo szczescia, ze ja spotkalam. Siostry nie ma, zostawila karteczke, ze wyszla do szpitala (zastanawia mnie tylko, dlaczego byla ona po angielsku…). Obiad jest pyszny, choc teraz nawet nie wiem, czy to jedzenie faktycznie bylo malezyjskie. Jest tez wujek, ktory podaje sie za krupiera w wietnamskim Ho Chi Minch, do ktorego wkrotce jade. Juz tu mi cos smierdzi. Wujek chce mnie nauczyc grac w „21” i obiecuje, ze dzieki temu w Ho Chi Minch bede mogla wygrac kupe kasy w jego kasynie. W to absolutnie nie chce sie pakowac, ale z ciekawosci zgadzam sie, zeby pokazal mi, na czym to polega. Gra jest podejrzanie latwa, wujek opowiada mi o Chinczyku, ktory w ten sposob poprzedniej nocy wygral $30.000 i nagle, dziwnym trafem, wlasnie ten Chinczyk zjawia sie u niego w domu i chce ze mna zagrac, haha! Smiac mi sie z tego chce, ale w pewnym momencie mysle sobie niesmialo, ze moze akurat? I tak nie mam przy sobie duzej kasy, wiec nie majac nic do stracenia gram z nim tak dla zabawy. Po kilku rundach, ktore oczywiscie wygrywam, w gre wchodzi juz $32.000 i mimo, ze wygrana znow mam pewna, Chinczyk obstaje przy tym, ze musze pokazac mu, ze dysponuje taka kasa, zebym w razie przegranej miala mu z czego je wyplacic :) no tak, to wszystko wydawalo sie zbyt piekne i zbyt proste. Chinol chce, zebym pokazala mu karte kredytowa albo zostawila w depozycie aparat fotograficzny albo komorke. Kto nabiera sie na takie numery??? Mowie oczywiscie, ze nie mam nic przy sobie, bo wyszlam tylko na spacer (w miedzyczasie w toalecie paszport, dolary „na czarna godzine” i karty kredytowe, ktore na ogol nosze w sekretnej saszetce, laduja w…majtkach :)- tak na wszelki wypadek, bo w pewnym momencie przerazilam sie juz nie na zarty!). Chca laskawie podwiezc mnie do hotelu albo bankomatu, zebym mogla wyplacic te $32.000 :)), ale po kilkunastu minutach zapewniania ich, ze ja naprawde jestem biedna, wsadzaja mnie w tuk-tuka i biora moj nr telefonu, obiecujac spotkanie wieczorem, kiedy to zalatwia gotowke, zeby ja za mnie zastawic. Numer zostawilam, zeby zachowac pozory, ze zlapalam sie na ich obietnice wygranej i zebym mogla spokojnie odjechac. Oczywiscie juz sie nie odzywaja. Teraz sie z tego smieje, ale wtedy przez kilka godzin bylam jeszcze zszokowana takim przebiegiem wydarzen, ale coz, przynajmniej zjadlam obiad za darmo i zapelnili mi jakos dzien, na ktory nie mialam pomyslu ;)
To nastepne miasto, ktore stoi bazarami. Jest najpopularniejszy „central market”, gdzie kieruje sie wiekszosc turystow, a co za tym idzie, ciezko wytargowac sensowna cene. Jest tez tzw. „russian market” (nazwa wziela sie ponoc od tego, ze kiedys Ruscy przyjezdzali tu masowo na zakupy), gdzie faktycznie mozna sie zaopatrzyc w roznego rodzaju suweniry w dobrych cenach- jedwabne torebki (!), szale, figurki Buddy, bizuteria, przyprawy, czyli generalnie to samo, co w Bangkoku czy Chiang Mai, ale kambodzanski jedwab jest lepszej jakosci i tanszy. Standardowo nachalni sprzedawcy, mowiacy do mnie „hello sister” :/ Gdzie wypatrze cos fajnego i chce to kupic, sprzedawca akurat ucina sobie drzemke w hamaku albo z cala swoja rodzina je obiad siedzac na podlodze.
Za to te uliczne budki z sokami i szejkami, ah! Tajlandia stala pod znakiem watermelon (arbuz) szejka, tu moim hitem jest coconut shake- przepyszny, przeslodki no i taniusienki: $0,75-1. czemu w Polsce nie ma takich smakolykow?
Drugiego dnia w tym samym guesthousie kierowcy tuk-tukow i motorkow stojacych pod nim juz mnie kojarza i mimo, ze wciaz probuja mi wcisnac swoje uslugi (widzac mnie na balkonie na 3.pietrze juz krzycza, ze chca mnie gdzies podwiezc), a ja zawsze odmawiam, ciesza sie widzac mnie, bo wiedza, ze zawsze z nimi zagadam :P wiekszosc jest niezle zdziwiona, jak odpowiadam im cos po khmersku (ha, nauczylam sie paru slow specjalnie w tym celu)-szczegolnie, ze niektorzy angielski maja na takim poziomie, ze mowia do mnie „hello, sir” :) Albo na „tuk-tuk, lady?” odpowiadam im zapozyczone od kolegi „no, foot-foot”. Dzieki temu jeden z nich tak sie usmial, ze nawet podwiozl mnie za darmo :)
Magda
4 stycznia, 2012Emi ;) cudne zdjęcia, czytam i trzymam kciuki za bezpieczną podróż. Pozdrawiam noworocznie z deszczowego Zamościa.
emiwdrodze
18 stycznia, 2012pozdrawiam z tez deszczowego Sajgonu!
i na dodatek tez noworocznie (chinski Nowy Rok sie zbliza) :)
Domi
3 stycznia, 2012A propos tuk tuków – ktoś wymyślił wprowadzić je w Paryżu :D:D póki co testowo mają kilkanaście pojazdów do wypożyczenia za darmo! :D
o tu piszą:
http://www.lemonde.fr/m/article/2011/12/30/a-bord-d-un-tuk-tuk-gratuit-a-paris_1623639_1575563.html
Nie chciał przyjść Paryż do Azji, przyszła Azja do Paryża… :P
emiwdrodze
10 stycznia, 2012oby tylko nie sprowadzili upierdliwych azjatyckich kierowcow wraz z nimi :P