Moja pierwsza wizyta w BKK wyglądała zupełnie inaczej niż ta ostatnia – miasto było opustoszałe i turystów jak na lekarstwo, bo wystraszeni telewizyjnymi donosami o powodzi zrezygnowali z jego odwiedzania. Mi to na rękę, bo nie ma tłoku, a wody i tak już prawie nie widać.
Pierwsze co spotyka mnie jeszcze na lotnisku to wkurzenie na moj bank (mBank), bo od razu probuje wyplacic z bankomatu troche gotowki, a tam komunikat, ze transakcja nie moze byc zrealizowana i mam sie z nimi skontaktowac. Dobrze, ze wzielam ze soba kilkaset dolarow tak na wszelki wypadek, bo przydaja sie juz na samym poczatku. Dopiero po paru dniach udalo mi sie odblokowac polskie konto – a przed wyjazdem specjalnie dzwonilam do banku uprzedzic ich, ze wyjezdzam, i zeby nie reagowali, widzac transakcje z roznych dziwnych krajow. Facet na infolinii powiedzial, ze niepotrzebnie dzwonie, bo oni takich rzeczy absolutnie nie praktykuja. Zasada numer jeden – nigdy nie ufaj bankom i zawsze zabieraj troche dolarow lub euro na czarna godzine.
Pierwsze kroki po przylocie skierowalam do guesthouse’a (kategoria nizsza niz hostel), ktory w pospiechu znalazlam w Internecie. Mial same dobre opinie, wiec widzac pokoj za 200B (ok. 20 zl) zastanawiam sie z lekkim przerazeniem, jak wygladaja te gorsze. Jest czysto (w wielu miejscach przy wejsciu sciaga sie buty, tak jest i tutaj), ale dostaje pokoik, w ktorym jest tylko lozko i wiatrak, bo nic wiecej by sie nie zmiescilo. W dodatku na 5. (nasze 4.) pietrze. Tego dnia nie mam juz sily na szukanie czego innego, jest mi wszystko jedno gdzie, byle spac. Jest wczesnie rano, ide jeszcze szybko zjesc cos na ulicy – wielka micha ryzu z czyms tam za 20B (2 zl). Pyyycha :) Mila kobitka przynosi mi jeszcze szklanke wody z lodem, ale naczytalam sie o tych wszystkich chorobach i wole nie ryzykowac piciem wody nieznanego pochodzenia.
No to w kime! Nie wiem, czy to ten caly jet-lag, czy po prostu brak snu przez ostatnie dwie doby (bo na przekletym lotnisku w Kijowie nie udalo mi sie zasnac), ale jak sie budze następnego dnia, wlasnie zachodzi slonce. Najchetniej spalabym dalej, ale nie ma co marnowac wieczoru, czas zobaczyc choc kawalek miasta.
Klucza do pokoju nawet ze soba nie biore, bo, jak sie okazuje, klodka na drzwiach pelni funkcje jedynie ozdobna. Biore wszystkie cenne rzeczy (tzn. paszport, pieniadze porozmieszczane w paru miejscach i aparat) i po drodze sprawdzam ostroznie, czy inne pokoje tez sa otwarte. Sa, wiec to chyba normalka. I tak za bardzo nie ma mnie z czego okrasc, ale jesli tak ma byc wszedzie, kupie sobie wlasna klodke…
Z ciekawosci ide najpierw na Khao San Road. Jest tu KFC, Burger King, ale ku mojemu zdziwieniu – kompletnie puste! W knajpach siedzi troche ludzi i gra glosna muzyka, ale wyglada na to, ze faktycznie wielu przestraszylo sie powodzi :))) Naganiacze dra sie „massage, miss!” na zmiane z „ping pong show, madame!” (mam nadzieje, ze tego drugiego nie musze tlumaczyc :P). Rozgladam sie troche po straganach – mnostwo ciuchow i to w miare przyzwoitych. 3 bluzki za 100B (troche ponad 10zl). Mozna tez kupic „oryginalna” bluze Abercrombie albo Billabong czy majtasy Calvina Kleina za bezcen. Stoiska z podrabianymi dokumentami z calego swiata tez sa. Niestety nie maja nic polskiego, a szkoda, bo legitka studencka by sie przydala :( Furore robia Angry Birds – na koszulkach, majtkach i czego jeszcze dusza zapragnie.
Jakby ktos zglodnial, wozkow z jedzeniem jest mnostwo, chociaz w porownaniu do innych ulic ceny tutaj sa szalone – od 35 do nawet 80B za porcje. Sa tez francuskie crepy z Nutella i bananem albo turecki kebab. Nie podoba mi sie to.
W BKK nie udalo mi sie znalezc coucha. Wiekszosc osob odpowiedziala, ze ze wzgledu na powodz sami przeniesli sie do hoteli albo goszcza znajomych, ktorych domy zalalo. Ale spotykam sie z Emi (!) – Tajka, ktora zabiera mnie do swojej ulubionej knajpki i doradza, co zamowic. Nic z kilku rzeczy, jakie dostajemy mi nie smakuje, a na dodatek placimy po prawie 20zl – co za drozyzna! Emi na pytanie o ulubione miejsca w BKK odpowiada „centra handlowe i gay bary”. I podejrzanie czesto wspomina o lady boys’ach (tzw. „trzecia plec” Tajow), ktorych jest tu mnostwo. Dziwna dziewczyna.
Nastepnego dnia z samego rana zmywam sie z tego guesthouse’a. Przypominam sobie, ze znajomy polecal mi kiedys inny, w ktorym spal. To bliziutko, wiec ide pieszo, a kierowcy tuk-tukow juz mnie zaczepiaja. Chcac mnie podwiezc, wciskaja kit, ze bede tam szla co najmniej godzine.
Zmiana noclegowni to byl swietny wybor. Tu jest o wiele przyjemniej, a na dodatek taniej. Pokoik tez maly, ale juz nie taka klitka i okna ma wieksze. Niestety i tu jest problem z zamknieciem drzwi – w nocy otwieraja sie na osciez od przeciagu, a klodki nie ma nawet jak zamocowac :/
Przed wejsciem do niemal kazdego sklepu pobudowali niskie murki, przez ktore trzeba skakac po workach z piaskiem, aby dostac sie do srodka. Niektore male uliczki sa zalane po kostki, ze wzgledu na wysoki stan wody nie kursuje tez lodka na jednym z kanalow laczacych rzeke z dzielnica biznesowa, no i miejscami paskudnie smierdzi. Ludzie w niektorych dzielnicach szoruja wszystko, wietrza i remontuja – widac, ze woda dopiero co ustapila. W wielu sklepach nie mozna dostac wody, a i na pozostalych polkach pustawo. Wywieszona jest karteczka, ze z powodu powodzi maja problemy z zaopatrzeniem. Na Khao San Rd. przed posterunkiem policji rozdaja butelkowana wode.
Ale upewniam sie, ze przyjazd tu wlasnie w tym okresie byl strzalem w dziesiatke! Prawie nie ma autokarow z turystami, tlumow w Grand Palace tez brak. Najwiecej „bialasow” jest w okolicy Siam Square, ktora wyglada jak kopia Manhattanu. Obok drapaczy chmur jedno centrum handlowe na drugim. Sklepy te, co i u nas, a ceny tez bardzo europejskie.
Zupelnie przypadkiem trafiam do dzielnicy Chinatown, ktorej ze wzgledu na rozmiar nie sposob przeoczyc, szwendajac sie po centrum miasta. Dopiero po krzaczkach na szyldach, ktore sie jednak sporo roznia, zorientowalam sie, ze tam jestem. Cale Chinatown wyglada jak jeden wielki warsztat. Mnostwo „sklepikow”, w ktorych faceci cos majstruja. Jedna ulica pelna srubek, na kolejnej sprzedaja tylko drzwi. W labiryncie tych uliczek latwo sie zgubic, szczegolnie teraz, kiedy niektore z nich sa jeszcze zalane. Wiele z nich konczy sie bez zadnego ostrzezenia i trzeba zawracac.
Po wizycie w kompleksie Grand Palace glupio mi, ze dla Tajow jestem pewnie tym samym „farangiem” (czyli obcokrajowcem), co inni turysci. Stwierdzam, ze niektorzy cwiercinteligenci nie powinni sie z kraju ruszac. Dla Tajow najwieksza obraza jest wskazanie kogos stopa. Pisza o tym w kazdym przewodniku, przy wejsciu do swiatyni Szmaragdowego Buddy (taka tajska Jasna Gora) sa nawet tabliczki z obrazkami, jak sie zachowywac, jakby ktos po angielsku nie rozumial – zeby absolutnie nie siadac z nogami skierowanymi w strone Buddy. Oczywiscie spora czesc turystow wlasnie w ten sposob rozwala sie na podlodze, a straznicy tylko chodza i zwracaja im uwage. Przykre to.
Sam palac to nic szczegolnego, ale swiatynia Wat Phra Kaeo przy nim (wejscie na jednym bilecie za 400B) – rewelacja! Rzadko zachwycam sie kosciolami i tym podobnymi budowlami, ale to wg mnie powinno znajdowac sie na jakiejs liscie cudow swiata.
Lezacy Budda w polozonej obok Wat Pho tez robi niezle wrazenie – ma ponad 40 m.
2 godziny jazdy pociagiem na poludnie od BKK (jechalam do Suratthani spotkac sie z kolega i dalej na wyspy) powodzi juz nie widac, ale wczesniej widoki prezentuja sie tak:
Z okna widac gory – to juz Birma, coraz modniejszy ostatnio kierunek, o ktory za pare miesiecy byc moze tez rozszerze swoja podroz.
W oparach siarki - Ijen
W oparach siarki - Ijen
Bali deszczową porą
Wodospad Tumpak Sewu - indonezyjska Niagara