Sri Pada, bo tak nazywa się szczyt Adama po singalesku, oznacza dosłownie „odcisk stopy”. Buddyści (ich jest tu najwięcej) wierzą, że należy on do Buddy, hinduiści- że do Shivy, a muzułmanie i chrześcijanie- do Adama (lub św. Tomasza). Mówi się, że w tym miejscu Adam postawił swój pierwszy ziemski krok po wyjściu z Edenu. Niektórzy twierdzą nawet, że to właśnie Sri Lanka była tym rajem- w to jestem w stanie uwierzyć ;) Nie jest to wprawdzie najwyższa góra Cejlonu (ma 2243m), ale najbardziej monumentalna. Zdobywamy szczyt w nocy, żeby podziwiać z niego wschód słońca.
Już widoki z pociągu, którym dostajemy się do Hatton, są niczego sobie- obserwujemy przepiękny zachód słońca. Całe niebo wygląda jak w ogniu!
Szybko się ściemnia. Gdzieś w środku lasu pociąg staje i przez długi czas nie rusza, a światło gaśnie. Mija pół godziny. Wygląda na to, że mamy awarię… Lokalsi wydają jakieś dziwne dźwięki, chyba próbując nas wystraszyć :P Jedyne światło pochodzi z iPoda Francuza, który chyba nawet nie zauważa, co się wokół niego dzieje…
Wtedy zdajemy sobie sprawę z tego, że nie zdążymy na ostatni autobus w kierunku Dalhousie, z którego rozpoczyna się wspinaczkę, ups…
Umawiamy się więc z jedynymi oprócz nas turystami w pociągu- Francuzami, ojcem i synem- na dzielenie taksówki. My nalegamy na rikszę, bo trochę tańsza, ale ten się upiera, że w rikszy z małym synem w nocy to niebezpiecznie, więc niechętnie zgadzamy się na taxi. Na peronie od razu atakuje nas taksówkarska mafia, przebijając się w ofertach. Olewamy ich jednak i idziemy przed dworzec, gdzie na pewno będzie taniej, a tam… stoi autobus :D Okazuje się, że ma ponad 1,5h opóźnienia, bo czekał właśnie na nasz pociąg. Ale mamy szczęście! Taksówkarze chcieli 1300 rupii, za autobus płacimy 71.
W środku poznajemy Czecho-Austriaka, który stracił już nadzieję na odjazd autobusu, bo siedzi w nim od tych prawie dwóch godzin i nie potrafił się dowiedzieć, dlaczego nie ruszają. Po chwili jedziemy, jednak po kilkuset metrach zatrzymujemy się i wszyscy wysiadają…Zmiana autobusu. Towarzystwo jest wyjątkowo wesołe, głównie młode zakochane pary, klejące się do siebie- chyba nigdzie nie widziałam jeszcze tyle słodyczy ;), ale też sporo facetów. Jeden z nich, zionący oparami araku, siada koło mnie i na początku coś zagaduje, ale szybko usypia i uparcie kładzie mi głowę na ramieniu albo kolanach. Pierwszych kilka razy próbuję go przywrócić do pionu, ale znów się na mnie uwala i daję za wygraną, ku uciesze wszystkich dookoła. Chłopaki wyciągają bębny, grają, śpiewają, tańczą (to ci z filmiku, który wrzucałam na fb).
Na miejsce docieramy krótko przed północą, jemy późną kolację i zaczynamy wycieczkę- na twardziela,bez snu, bo stwierdzamy, że śpiąc 3-4 godziny i to pewnie niespokojnie, tylko byśmy się rozdrażniły, a tak zaoszczędzimy na noclegu. Odczujemy to dopiero rano. Mój plecak został w Pink Housie w Kandy, Ewa zostawia swój u Francuzów, którzy wynajmują pokój. Spotkałyśmy też Niemców, którzy swoje bagaże zostawili na posterunku policji.
Kiedy stajemy przed pierwszym schodkiem na górę, jest 1 w nocy. Widzimy tylko światła wzdłuż ścieżki prowadzącej na górę, co nam daje obraz na to, jak wysoka jest. Radzą, żeby zaczynać ok. 2, nie wcześniej, ale my i tak nie mamy co robić, postanawiamy więc iść powoli i robić sobie po drodze dużo przerw. Zaczynamy razem z Francuzami, którzy jednak gonią jak szaleni i długo nie wytrzymuję ich tempa (oboje mają świetną kondycję, grają dużo w tenisa) , więc się rozdzielamy. Kiedy jesteśmy w 3/4 drogi, ci mijają nas schodząc już w dół- nie chciało im się czekać do wschodu słońca.
Już przy samym wejściu czatują mnisi naciągający na kasę.
Droga na górę, którą wybieramy, ta najpopularniejsza, jest krótsza o 5 km niż pozostałe, ale też najbardziej stroma. Cały szlak jest wybetonowany, co nieco nam psuje radość ze wspinaczki. W weekendy szlak jest ponoć tak zatłoczony, że trzeba stać w kolejce i wspinaczka zajmuje o wiele dłużej. Akurat jest środek tygodnia, a i tak ostatni, najwęższy fragment jest pełen ludzi.Po drodze mijamy pełno otwartych 24h sklepików sprzedających napoje oraz kiczowate pamiątki.
Schodów jest ponad 5000 i każdy ma inną wysokość- niektóre z nich nawet 40cm! Po ścieżce wchodziłoby się tu na pewno o wiele łatwiej. Gdzieś w połowie drogi Ewa mówi: „Co my tu robimy??? Wiesz, że gdyby nie Ty, mnie by tu nie było?”. Myślę sobie to samo, ale nie no, przecież teraz nie zawrócimy :P Motywuje nas widok staruszków wspinających się dzielnie na górę boso, a nawet z laską! Jest ich naprawdę dużo. No jak oni dają radę, to my miałybyśmy wymięknąć? Ostatnie metry pokonujemy już resztkami sił, nie spodziewałyśmy się, że będzie to aż tak trudna wspinaczka!
Na szczyt docieramy tak z godzinę przed wschodem i, jako że jest okropnie zimno, a kilka warst ciuchów założonych na cebulkę wcale nie pomaga, czekamy w ostatnim przed szczytem „hotelu” (czyli knajpce):
Nie mogę uwierzyć, że pokonałam te 7 km pod górę. Pod osłoną nocy. Na własne życzenie! Czy było warto? Oceńcie sami:
Nie udaje nam się zobaczyć cienia, dla którego ludzie się tu wspinają- ponoć o wschodzie słońca idealnie trójkątny czubek góry rzuca na chmury jej zarys, ale jako, że tego poranka chmury są nie tylko pod, ale też nad nami, słońcu nie udaje się przez nie przebić- to się nazywa pech…
Na szczycie jest okropny betonowy budynek, który psuje wszystko, zasłania widoki i w ogóle be, nie wiem, jak mogli tam coś tak okropnego postawić! Jest w nim „noclegownia”, w której lokalsi czekają na poranną modlitwę. Prawie wszyscy mają czapki i rękawiczki, co na górze ma sens, ale po drodze, kiedy nam jest gorąco, nie możemy się nadziwić, że oni tacy opatuleni!
Najładniejsze widoki są podczas schodzenia- dopiero rano widzimy przepiękny kształt góry- to idealny stożek, jaki rysowało się w przedszkolu, ilustrując wakacje w górach :) Podobnie jak Sigiriya, ta góra otoczona jest dżunglą i widać ją ponoć nawet z oceanu. Jesteśmy już jednak tak wyczerpane, że ciężko nam się czymkolwiek zachwycać, chcemy jak najszybciej znaleźć się na dole i dobić do łóżka. Niestety jeszcze długa droga przed nami- schodzimy 3 godziny, czując już każdy fragment łydek i ud, mięśnie trzęsą się jak galareta. Co kilkanaście minut robimy przerwy.
Cóż, zdecydowanie milej wspominam jednak wszystkie te wschody słońca oglądane w wietnamskim Mui Ne ;)
Wracamy autobusem do Dalhousie, przesypiając całą drogę. Tam przesiadamy się w pociąg. Mnie czeka prawdziwy maraton- wracam do znielubionego Kandy na rozmowę w indyjskiej ambasadzie i wiem, że nie pośpię zbyt długo, bo muszę tam być wcześnie rano, Ewa jedzie do Nuwary Eliyi, gdzie kolejnego dnia do niej dołączę.
Ewela
7 października, 2013Marzę o Sri lance. Wspaniały post. Zaczytuje się bez pamięci!
emiwdrodze
7 października, 2013dzięki!
uważaj, o czym marzysz, bo marzenia się spełniają ;) , czego życzę i pozdrawiam
is
15 marca, 2013co za widoki, a jakie muszą być w realu, cudnie :)
strangersinkuwait
14 marca, 2013zdjęcia ze szczytu są przepiękne :)
Ewa
14 marca, 2013No ja nie wiem czy Ty tej siły nie miałaś. Jak odpaliłaś rakietę na samej górze to właściwie dopiero na samym dole byłam w stanie Cię dogonić na dłużej niż 3 minuty ;) Z perspektywy czasu myślę, że było warto – przynajmniej jest się czym pochwalić. A i te zdjęcia w sumie takie nienajgorsze jak teraz sobie na nie patrzę. Myślę, że poza trójkątem, nasze poczucie piękna na górze zniekształciło zmęczenie i… schody.
emiwdrodze
14 marca, 2013bo ja chciałam mieć to już jak najszybciej z głowy! ;) Też mnie duma rozpiera, że nam się udało! Co do zdjęć- faktycznie jak tak teraz na nie patrzę, to dziwię się, że nie doceniłyśmy tych widoków z góry, bo prezentują się pięknie. Morał z tego taki, że nigdy więcej schodów! :P
Ewa
14 marca, 2013Nigdy nie mów nigdy ;)