…czyli w końcu plażujemy! Pobyt w Mirissie upływa pod znakiem słodkiego lenistwa (nareszcie!), wygrzewania się na słońcu z książką i świeżutkim kokosem w ręku, zajadania się owocami morza przy zachodzie słońca i świętowania pełni księżyca razem z miejscowymi. Żyć nie umierać!:D (Ale nie zaczęło się wcale tak różowo…)
Koniecznie chcemy nocować na plaży, w końcu po to tu przyjechałyśmy. Próżno jednak tu szukać prostych chatek bambusowych jak w Tajlandii, Kambodży, czy choćby Indiach.
Tsunami w 2004 r. zniszczyło wszystkie fajne i tanie opcje noclegowe, a potem odbudowywali już tylko szkaradne betonowe baraki, za które płaci się kosmiczne pieniądze. Tak przynajmniej tłumaczył to koleś z wypożyczalni sprzętu, mówiąc, że przed tsunami atmosfera była tu o wiele bardziej czilautowa. Ten sam gościu opowiada mi, jak to jeździ na wakacje do ościennych krajów po to, żeby zebrać dużo pieczątek w paszporcie, które w końcu umożliwią mu dostanie wizy do Europy, jego wymarzonego celu. Wspomina, jak grał mecz towarzyski w siatkę plażową z tamilskimi tygrysami jeszcze podczas wojny i cierpliwie odpowiada na moje pytania o przebieg tsunami, które mnie bardzo ciekawi. Fala w tym miejscu miała „jedynie” 5m wysokości, ale biorąc pod uwagę to, jak silne są tu nawet te małe, 1-2metrowe, nie umiem sobie nawet wyobrazić, jaką niszczycielską siłę musi mieć ten żywioł. Wyobraźnia pracuje mi po tych opowieściach tak mocno, że jak zasypiam, przed oczami mam tylko wielkie fale oceanu.
Gościu opowiada o pracownikach UNICEFu, którzy przyjeżdżali tu niby pomagać po klęsce żywiołowej i imprezowali bez końca, zamiast pracować. Też nie wiadomo, ile w tym prawdy, ale tyle negatywnych rzeczy się już na Sri Lance o tej organizacji nasłuchałam, że wstydzę się przyznać, że dla nich pracowałam.
Jedyny pokój na plaży, który mieścił się w górnej granicy naszego budżetu, był drzwi obok działającej przez całą noc disko, o czym przekonałyśmy się dopiero ok. 23, bo wcześniej leciała tylko przyjemna cicha muzyczka w tle, a o tej godzinie załączyli taki tłusty bit, że udało im się zagłuszyć nawet ocean.
Turystycznie do bólu, ale bez wszystkich dobrych tego stron (czytaj: jedyne napotkane przez nas od kilku dni wi-fi „akurat dzisiaj, ma’am, nie działa”). Znów myślimy sobie, że Sri Lanka rozczarowuje na całej linii. ALE, następnego dnia przenosimy się do innego hotelu, a dzień spędzony na plaży wynagradza wszystko :)
Leżymy w półcieniu na leżaczkach, nogi mocząc w przychodzącej od fali do fali wodzie, sączymy sok prosto z kokosa, którego kupiłyśmy za 30 rupii (jakieś 75 groszy), obserwujemy ludzi skaczących w fale. Od czasu do czasu same udajemy się do wody trochę się schłodzić. Fale mają taką siłę, że kiedy jedna z nich uderza we mnie z impetem, przez kilkadziesiąt sekund nie mogę wydostać się spod wody, kotłuje mną, obijam o dno, robię fikołki, wynurzam się cała oszołomiona i daję sobie już spokój z wodą. Jedynym wyjściem jest nurkowanie wprost pod nie. Mnie te fale (sorry, nie znalazłam synonimu tego słowa :D) przerażają, ale dla surferów są idealne – a tych jest tu sporo.
Dużo ludzi przyjeżdża do Mirissy obserwować walenie na porannych wycieczkach łódką. My sobie darujemy- to dość droga przyjemność, a słyszałyśmy, że natłok łódek na wodzie wtedy przypomina bardziej polowanie na ssaki niż ich obserwację. Wdrapujemy się za to na skalną wysepkę niedaleko brzegu, z której widoki zapierają dech w piersiach. Niedługo na jej środku planują zbudować paskudny betonowy budynek.
Wieczorem ryba maślana z grilla- pychota! Można sobie wybrać konkretny okaz z wystawki:
A skoro już przy jedzeniu jesteśmy, oto jak się w Mirissie stołowałam:
Słońce, palmy, drinki- czego chcieć więcej? Niestety na plaży spędzam w sumie tylko jeden dzień, bo to już zaraz wylot.
Akurat wypada pełnia księżyca, którą Lankijczycy świętują co miesiąc- jest to dla nich dzień wolny od pracy. W Mirissie dodatkowo mają akurat jakiś doroczny festiwal, a połączenie tych dwóch świąt= gruba impreza ;)
Już od rana leci muzyka z głośników na zmianę z jakimiś apelami. Wieczorem w głównej świątyni są tańce, fajerwerki. I tak przez dwa dni. Same występy trzeba przyznać, że wieją nudą. Tańczą głównie słabo skoordynowane ruchowo dzieci, dość niezdarnie :P Faceci grają na bębnach, co jakiś czas są dłuuugie i (podejrzewamy, że) nudne przemowy.
Jakaś dziewczynka patrzy się na mnie, uśmiecha i mówi „hello”. Odpowiadam jej tym samym i pytam, jak się ma, a ona szczerząc zęby odpowiada: „I’m VERY happy”. To jest zaraźliwe :)
Czekamy na coś wow, ale po jakichś 2 godzinach dalej tańczą dzieci, więc idziemy na plażę szukać żółwi składających jaja i obserwować biegające po piasku kraby.
Mirissa to nie tylko plaża:
W poszukiwaniu bankomatu wybieramy się do sąsiedniej wioski, Weligamy. Zapowiada się na nudne, szare miasteczko, ale odkrywamy tam świetne miejsce- juice shop. Serwują soki z wszystkich możliwych owoców, z których połowy nawet nie znamy, a na dodatek coś a’la kebab! Niebo w gębie.
Z Mirissy ciężko mi się wydostać, bo wciąż trwa festiwal. Mówią, żeby iść do głównej ulicy, którą co 3-5 minut przejeżdża autobus do Colombo, ale okazuje się, że nie dziś… Ulica jest co chwilę zamykana dla ruchu, a jako, że to ostatni dzień długiego weekendu, wszystkie autobusy są przepełnione do granic możliwości, ludzie wiszą nawet na zewnątrz i kierowcy nawet się nie zatrzymują. Stoję tam ponad godzinę, obserwując jedną paradę za drugą aż w końcu łapię dwa razy droższy klimatyzowany minivan, w czym pomaga mi zaaferowana kilkupokoleniowa rodzinka. Wyskakują na ulicę, zatrzymując dla mnie busa :) W środku rozmawiam przez chwilę ze starszym gościem o jakichś pierdołach, aż nagle on zmienia temat i mówi, że jego rodzina bardzo ucierpiała podczas tsunami, wciąż nie odbudowali domu i pyta prosto z mostu, czy mogę mu pomóc finansowo… Zupełnie nie wiem, jak zareagować, wszyscy dookoła mi się przyglądają, wyczekując, co powiem, a ja myślę, czy to ściema, czy może naprawdę ten człowiek jest w ciężkiej sytuacji. Zdaję sobie sprawę, że część miejscowych wykorzystuje tragedię innych i wciskają białym zmyślone historyjki chwytające za serce, żeby się na tym wzbogacić. Facet ma łzy w oczach, ja ledwo powstrzymuję swoje. Oczywiście nawet jakbym chciała nie mogłabym mu wybudować nowego domu i czuję ulgę, kiedy po chwili zwalnia się miejsce siedzące z przodu tak, że nie muszę koło niego stać, ale przez resztę drogi myślę o tym, jak na takie teksty powinnam reagować.
Po raz kolejny docieram do Colombo.
malek
28 marca, 2013Brawo, świetny blog. Pozdrawiam z Bergen:).A.
emiwdrodze
30 marca, 2013dzieki:) pozdrowienia dla mojego ulubionego norweskiego miasta z najwazniejszego buddyjskiego miejsca!