W żadnym jeszcze kraju nie miałam takich problemów z zapamiętaniem nazw miejscowości, które odwiedzam, jak na Sri Lance. Dopiero po wyjeździe z Anuradhapury nauczyłam się wymawiać tę nazwę bezbłędnie ;)
Z dawnej stolicy syngaleskiego państwa nie dane mi było zobaczyć zbyt wiele. Więcej zdjęć (i wrażeń) mam z pobliskiego Mihintale, miejscowości ze świętą dla buddystów górą pielgrzymkową, wdrapując się na którą pokonałyśmy niezliczoną ilość schodów. A to miała być dopiero rozgrzewka…
Droga autobusem z Vavunyi do „Anunanucośtam” przebiła wszystko, czego do tej pory doświadczyłam na drogach Kambodży, Indii czy Wietnamu. Dostałyśmy „VIPowskie” miejsca w pierwszym rzędzie zaraz przy kierowcy (często zarezerwowane są dla mnichów). Niestety siedzenie ograniczała metalowa barierka, a mimo, że strasznymi grubasami nie jesteśmy, w azjatyckie kanony się nie wpasowujemy, zmieniałyśmy się więc co pół godziny, tak, że jedna siedziała na siedzeniu, a druga wisiała na jego brzeżku połową tyłka. Zaraz obok otwarte na oścież drzwi, więc przy ostrym hamowaniu adrenalina skakała, trzeba się było mocno trzymać. Otyłym Amerykankom jazda takimi autobusami sprawiałaby niezłe kłopoty!
Kierowca najwyraźniej ma ADHD. Najpierw co chwilę odwraca się, patrząc na nas, potem na zmianę dłubie w nosie, uchu, oku, ziewa, wyciera brudną szmatą lusterko, a następnie kierownicę, pisze smsa. A ja tylko myślę: „Spójrz się czasem na drogę człowieku, błagam!”. Na szczęście po kilkunastu minutach jazdy, kiedy już jesteśmy nią zmęczone, zatrzymujemy się i kierowca wraz z biletowym wysiadają, udając się bez pośpiechu do przydrożnej kapliczki (to nieodłączny element przemieszczania się po tutejszych drogach). Zanurzają ręce w ogniu, oddają pokłony, okrążają świątynkę, a na końcu jeszcze ucinają pogawędkę ze stacjonującym w niej babą. Całość trwa jakieś dziesięć minut, ale nikt się nie niecierpliwi. Uff, teraz już możemy bezpiecznie jechać ;)
Coś, co nas zastanawia to obecność plakatów z BIAŁYMI bobasami w każdym niemal autobusie, zamiennie z portretami Buddy/Krishny. Panuje tu kult białej skóry- w reklamach też częściej zobaczymy białoskórych niż Lankijczyków.
Przednia szyba przyozdobiona jest dość różnorodnie: od świecących wszystkimi kolorami tęczy obrazków Buddy, przez ikonę Maryi, po wiszące kwiatki z hinduistycznej świątyni.
Do Anuradhapury docieramy dość późnym wieczorem i to błąd. Chciałyśmy poszukać taniego hotelu rozglądając się na miejscu, jak to zwykle robimy, ale nie dość, że przy wysiadaniu z jadącego jeszcze autobusu biletowy popycha Ewę i ta z impetem upada na beton, rozwalając sobie to i owo, to wysadzają nas na jakimś ciemnym zadupiu z dala od dworca autobusowego. Nie bardzo wiemy, gdzie jesteśmy, a jedyny obecny w pobliżu przystanku taksówkarz kompletnie nie zna miasta. Przechwala się, że do niedawna był żołnierzem, ale w tej chwili słuchanie jego historii to ostatnie, na co mamy ochotę. Jedzie przed siebie, nie odpowiadając na moje pytania, dokąd zmierzamy. Ewa krwawi, ja nie mogę się z nim dogadać, a na ulicach żywej duszy. Krążymy i krążymy, w końcu koleś pokazuje policjantowi zapisaną przeze mnie nazwę i adres najtańszego hotelu, jaki znalazłyśmy w przewodniku. Ten wskazuje nam drogę, ale znów błądzimy. Pytamy kolejnego policjanta i w końcu docieramy, okazuje się jednak, że nie mają wolnych pokoi i wysyłają nas gdzie indziej. Błądzimy ponownie, po czym gościu chce dwa razy więcej kasy niż ustaliliśmy na początku, tłumacząc to tym, że jechaliśmy o wiele dłużej niż mieliśmy (nasza wina?). Spławiam go i zostajemy już w tym super drogim jak na nasz budżet hotelu. Mamy za to moskitiery i WI-FI, co po prawie tygodniu spędzonym w okolicach Jaffny wydaje się luksusem nie z tej ziemi.
W Anuradhapurze oprócz ruin antycznego miasta nie ma nic wartego uwagi. Ja ruiny z góry sobie odpuszczam, bo wstęp do nich kosztuje $25, co jest jakimś szaleństwem – to drożej niż kambodżańskie Angkor Wat! Okazuje się jednak, że da się i za darmo, o czym poczytacie u Ewy, która się tam wybrała.
Planuję zostać w hotelu i ponadrabiać trochę zaległości w segregowaniu zdjęć, a potem wybrać się na spacer, ale jako że już od paru dni jestem jakaś słaba i tym razem też cały dzień źle się czuję, prawie nie ruszam się z łóżka. Popołudniu dostaję wiadomość od Justyny z Colombo. Pisze, że ma dengę i wylądowała w szpitalu w ciężkim stanie… Pierwsze objawy pojawiły się u niej kilka dni wcześniej, z czego wynika, że do zarażenia najprawdopodobniej doszło, jak u niej nocowałam zaraz po przylocie na wyspę. Jak możecie się domyślić, wpadam w lekką panikę. Zastanawiam się, jak zachowa się dalej mój organizm i odganiam od siebie czarne wizje zakończenia podróży, z którym mogłoby się wiązać zachorowanie na to cholerstwo, bo o ile pierwsze przejście dengi wiąże się co najwyżej z krótkim pobytem w szpitalu, a potem nawet kilkumiesięcznym oszczędzaniem sił, to drugie może być już śmiertelne.
Gorączka denga na Sri Lance jest poważnym zagrożeniem, szczególnie w miastach. O ile o malarii nie słyszy się tu zbyt często, przypadków dengi jest wiele. Jest jej kilka odmian, a najcięższej mogą towarzyszyć krwotoki wewnętrzne. Nie ma na nią szczepionki ani lekarstwa, leczenie jest wyłącznie objawowe i polega głównie na leżeniu w łóżku. Jedynym sposobem na uniknięcie zachorowania jest chronienie się przed komarami, ale Lankijczycy niewiele sobie z tego robią i o dobre repelenty tu ciężko.
Kolejnego dnia na szczęście jest już lepiej. Możliwe, że mnie też użarł ten zarażony komar, tylko mój system odpornościowy okazał się być silniejszy i zareagował jedynie osłabieniem organizmu. Obiecuję sobie od tego dnia już zawsze spać pod moskitierą i kolejny raz (znów bezskutecznie) szukam sprayu na komarzyska w całym niemal mieście. Kończy się na olejku citronella i spiralach do palenia, bo silniejszych środków tu nie znają :/
Jako, że na samą myśl o string hoppersach (czyli makaronie) i ostrym curry na śniadanie robi nam się już niedobrze, z radością odkrywamy piekarnię niedaleko naszego hotelu, prowadzoną przez dwie przemiłe kobietki – matkę i córkę. Dopiero niedawno otworzyły ten biznes. Ściany są jeszcze pięknie wymalowane i jest czysto, obiecałyśmy polecać ją znajomym, podaję więc namiary: „Delight Bakers”, 488/8F Maithripala Senanayake Mawatha.
O wiele bardziej niż Anuradhapura podoba nam się Mihintale, odległe zaledwie kilkanaście km od pierwszej miejscowości. Jeszcze przed wejściem na wzgórze, u jego stóp, znajdują się pozostałości szpitala z zamierzchłych czasów:
Do głównej świątyni prowadzi 1840 schodów:
Trzeba mieć oczy dookoła głowy, bo szaleją małpy złodziejaszki:
Przed wejściem na teren świątyni można się zaopatrzyć w kwiaty:
Wdrapujemy się jeszcze wyżej – na szczyt z posągiem Buddy:
…i na skałkę ze świetnym widokiem, na którą prowadzą wyżłobione w kamieniu schodki. Wchodzić trzeba boso, a podczas deszczu (pada cały czas), schody zamieniają się w ślizgawkę:
W Mihintale po raz pierwszy (i niestety nie ostatni) spotykamy naszych rodaków na wycieczce z biura podróży z tęczą w nazwie. W pierwszej chwili nawet się cieszymy na widok polskich napisów na autokarze, ale szybko entuzjazm mija. Dwie starsze panie, słysząc, że rozmawiamy po polsku, zagadują:
– A wy też z naszej wycieczki, dziewczyny?
– Nieee, my wolimy na własną rękę
– Saaame?! Ale jak to?! Nie boicie się?! Ojej, ale wy to musicie być odważne!
– Bez przesady, dużo ludzi tak podróżuje…
– No ale jak wy się przemieszczacie? Tymi rozklekotanymi autobusami?
– Tak…
– Boże, ale gdzie wy śpicie, jak organizujecie sobie hotele? Pewnie z Internetu?
– Niekoniecznie, po prostu szukamy na miejscu najtańszych opcji (couchsurfing przemilczamy, bo to by wymagało już za dużo tłumaczenia :P)
– Niesamowite… A jak się z NIMI dogadujecie?
– Normalnie, jak z ludźmi
– Aha, ale to pewnie mówicie trochę po angielsku?
– Mówimy, ale oni nie zawsze mówią… Zawsze zostaje mowa ciała i nauczenie się kilku zwrotów w ich języku
– Oj, to jest straszną przeszkodą
– A po rosyjsku pani mówi?
– No po rosyjsku tak…
– O widzi pani, a ja nie. To cała Rosja i byłe republiki stoją otworem, czemu by się tam nie wybrać?
– ALE…
No właśnie, tacy ludzie i tak zawsze znajdą jakieś ALE…
ALE, najlepszy tekst dopiero nastąpił. Przyłączyła się kolejna pani i po kolejnych zachwytach nad tym, że my to tak SAME, oznajmiła:
– No my tu mamy na szczęście swojego polskiego przewodnika i też swojego MURZYNA mamy (wypowiedziała to z pełną powagą, bez cienia ironii czy żartu).
Nie dowierzamy. Kombinujemy, jakby tu zakończyć rozmowę i czym prędzej się ulotnić.
A te kilka tysięcy schodków, które pokonałyśmy to dopiero rozgrzewka przed tym co nas czeka w drodze na Adam’s Peak. Ale zanim o tym, udałyśmy się w jeszcze jedno miejsce z dużą ilością wdrapywania się…
Ostatnich kilka ujęć z Anuradhapury:
(fotki oznaczone “*” pochodzą od Ewy)
Ewa
10 marca, 2013Oj, schodki mi się przypomniały :D I pan z autobusu… ale suma sumarum z moim szczęściem podczas tego wyjazdu to szorowanie dziury w ręku szczoteczką to był pikuś ;) Dobrze, że Ty z tą dengą nie miałaś mojego „szczęścia”…
emiwdrodze
12 marca, 2013schodki to się dopiero zaczynają :) A ja często (odpukać) mam więcej szczęścia niż rozumu :P
strangersinkuwait
10 marca, 2013Ale mi zmroziłaś krew tą dengą! dobrze, że nie skończyło się na niczym poważnym :)
emiwdrodze
10 marca, 2013ja to miałam dopiero zmrożoną krew! A u was w Kuwejcie jest dużo komarów?
Ewa
10 marca, 2013Emi, komary na pustyni? ;)
emiwdrodze
12 marca, 2013a cholera je tam wie, w miastach zbiorniki wodne są, a te dziady się teraz do każdych warunków przystosować umieją…