Wreszcie odkrywamy piękne zakątki Sri Lanki! Po niezbyt miłych przeżyciach z Kandy i trudach wspinaczki na Adam’s Peak odnajdujemy się pośród bezkresu zieleni (która w końcu przecież uspokaja :P) i szumu wodospadów.
W Nuwara Eliya, herbacianej stolicy Sri Lanki, spędzam tylko jedną noc. Na szczęście omija nas szukanie hotelu, bo zatrzymujemy się u couchsurfera w domku należącym do państwa, na terenie Parku Narodowego Gallwaysland. Jako, że jesteśmy na wysokości prawie 2000 m.n.p.m, w nocy jest przeraźliwie zimno- zakładam na siebie niemal całą zawartość plecaka, włącznie z sukienką, i jeszcze przykrywam się ręcznikiem. Oprócz nas jest tam też akurat Rita, Węgierka pracująca jako stewardesa w jakichś małych nieznanych liniach, bardzo pozytywna dziewczyna. Zabiera się z nami na wycieczki po okolicy.
Szukasz hotelu w Nuwara Eliya?
Już z drogi widzimy pełno plantacji herbaty, są wszędzie dookoła. Jest i Lipton, ale my na odwiedziny wybieramy mniejszą, Mackwoods Labookellie. Importują ją do ośmiu krajów, w tym ponoć Polski, ale nigdy o niej nie słyszałyśmy. Ciekawostka- Cejlon słynie z herbaty, ale wcale nie można tu kupić jej dobrych odmian- co lepsza idzie na eksport, a w sklepach sprzedaje się kiepską jakościowo, zwykłą czarną herbatę. Wyjątkiem są plantacje, bo tu można ją dostać świeżo zebraną i zapakowaną.
Najpierw pijemy pyszną herbę, zagryzając jeszcze pyszniejszym ciastem czekoladowym (a o to w Azji trudno!)- wcale nie jest tu drogo, a potem miła pani ZA DARMO (to z ich strony dobra strategia marketingowa!) oprowadza nas po fabryce, pokazując każdy etap produkcji- ciachanie liści, suszenie, pakowanie. Tłumaczy też, jakie są różnice między poszczególnymi rodzajami herbat i jak wybrać najlepszą z nich. Jak na fabrykę wyjątkowo pięknie tu pachnie. Jestem tym miejscem zachwycona!
Udajemy się jeszcze nad wodospad, a potem spacerujemy po mieście, w którym nie ma nic ciekawego oprócz bazaru z wątpliwej jakości podróbkami ciuchów North Face. Trudno nam znaleźć jakąkolwiek knajpkę, żeby coś zjeść. Spotykamy Kanadyjczyków poznanych w Sigiriyi :)
Zastanawiamy się nad przemieszczeniem się do Elli, ale na szczęście naszą uwagę przyciąga inne małe miasteczko po drodze- Haputale. Szybko okazuje się, że był to rewelacyjny wybór.
Jedziemy tam z Nuwary Eliyi, a właściwie z pobliskiej Nanu Oyi, pociągiem, który jest prawie pusty, nówka sztuka, lepszy niż polskie :) Na punktualność nie ma jednak co liczyć. Każdy, którym jechałyśmy, był opóźniony. Od pół godz. do czterech godzin. Tym jadą glownie Chińczycy i Japończycy, którzy za każdym razem, kiedy wjeżdżamy do tunelu (a tych jest dużo), krzyczą.
Pociągiem przejechać się tu trzeba dla widoków (choć te z autobusów są równie ładne)- linia biegnąca przez góry jest uważana za najpiękniejszą na wyspie, i słusznie. Całą drogę siedzę sobie lub stoję w otwartych drzwiach, gapiąc się, i tylko od czasu do czasu przechodzą strażnicy, zwracając mi z uśmiechem uwagę, żebym była ostrożna.
Fenomenem na Sri Lance jest łażenie po torach. Wszyscy po nich chodzą, chodzimy i my. Pociągów jeździ mało, są powolne i głośne, więc łatwo się w razie draki zmyć. Kiedy pociąg podczas jazdy zatrzymuje się gdzieś w szczerym polu (a to się zdarza często), też masę ludzi wychodzi na tory.
Jeszcze na dworcu w Haputale otaczają nas przedstawiciele chyba wszystkich guesthouse’ów w mieście, oferując w sumie te same warunki w tych samych (dobrych) cenach. Wybieramy hotelik ABC i za równowartość zapyziałej klitki w Kandy mamy tu czystą pościel, Wi-Fi i widok na zamglone góry i plantacje herbaty. Od razu czujemy, że mogłybyśmy tu zostać dłużej niż dwie noce, ale czas na wyspie się kurczy.
Przejrzyj dostępne noclegi w Haputale.
Niestety kolejnego dnia rano właściciel oznajmia nam, że musimy zmienić pokój na gorszy, bo od kilku miesięcy (!) ma na niego rezerwację- przyjeżdża jakaś francuska rodzina z prywatnym kierowcą. Turyści wynajmujący jeepy z lokalnymi przewodnikami to na Sri Lance jakaś plaga. Nie rozumiem tego, bo nigdzie wcześniej się z tym nie spotkałam, ale kiedy później jadę na stopa z takim właśnie kierowcą-przewodnikiem, zmieniam zdanie i doceniam, że ten wcale nie trąbi, jedzie jak człowiek i jeszcze ma dużo ciekawego do powiedzenia. Stwierdzam wręcz, że jak kiedyś będę mieć dużo kasy, też sobie takiego kierowcę wynajmę, żeby uniknąć konfrontacji z tuktukarzami i innymi wciskaczami wszystkiego co popadnie, a co!
W centrum Haputale nie ma nic specjalnego – ot, kolejne miasteczko, tyle, że, oprócz kilku tuktukarzy, brak tu naciągaczy i nachalnych sprzedawców, ludzie są uśmiechnięci i pomocni, jest kilka lokalnych knajpek, a naokoło można spacerować bez końca, zieleń jak okiem sięgnąć! Odwiedzamy parę wiosek, w których większość wycwanionych dzieciaków krzyczy „money” albo „school pen” :/ (czyli jednak musiało tu być już przed nami mnóstwo białych..), ale są i bezinteresowne uśmiechy:
Kobiety pracujące przy zbiorach herbaty to w większości Tamilki. Zarabiają równowartość dolara dziennie, nic więc dziwnego, że na widok autokaru z turystami się cieszą. Bo każdy z nich da dolara za możliwość zrobienia im zdjęcia.
Na wzgórzu jest monastyr wybudowany przez Brytyjczyka, Sir jakiegośtam. Dostajemy się tam autobusem, ale wracać postanawiamy pieszo- nie udaje się, bo zatrzymuje się i proponuje nam podwózkę dobrze wykształcone małżeństwo. Zaskakują nas wiedzą o Wałęsie i upadku komunizmu w Polsce, pytają też, czy jesteśmy spokrewnione z Janem Pawłem II :)
Znów spotykamy Kanadyjczyków! :) Udajemy się razem na kolację do naszej ulubionej miejscowej knajpy, Akash Hotel, na jedno z moich najlepszych kottu roti, a na pewno przyrządzane w najbardziej widowiskowy sposób. Widać, że kucharz dobrze się bawi, pracując, trochę tylko się peszy na widok aparatu:
Plus mają tu filiżanki z Myszką Miki :D
Napisałam, że NA SZCZĘŚCIE wybrałyśmy Haputale, bo kolejnego dnia jedziemy na kilkugodzinną wycieczkę do Elli. To jakieś nieporozumienie, że ta wioska jest tak popularna turystycznie… Jedyny w okolicy punkt widokowy jest zarośnięty drzewami, obok jest mini kapliczka, a przy niej siedzi staruszka i zbiera pieniądze za to, że tam siedzi. Ma dobrą miejscówę, bo zatrzymuje się przy niej większość autobusów tędy przejeżdżających, a kierowcy odprawiają modły za bezpieczną drogę w górach.
Główna (i jedyna) droga we wsi jest usiana turystycznymi knajpami, w których ceny przyprawiają o zawrót głowy. Atmosfery zero, sami zagraniczni turyści.
Z Elli udajemy się nad kolejny wodospad. Żaden z dwóch, które odwiedziłyśmy, nie jest największym ani najpiękniejszym na wyspie, ale oba nam się podobają.
Tak wyglądały drogi pomiędzy tymi wszystkimi atrakcjami:
(fotki oznaczone “*” pochodzą od Ewy)
Kasia
6 lutego, 2017Hej, jestem właśnie na Sri lance i w poszukiwaniu plantacji herbaty trafiłam na Twojego bloga. Oprócz wielu cennych informacji – uśmiałam się do łez – komentarze masz przednie ;))))
Pozdrowienia!
Emiwdrodze
9 marca, 2017Staram się nie brać życia zbyt serio ;) Pozdrawiam i mam nadzieję, że wspomnienia ze Sri Lanki masz zacne :)
Ewa
21 marca, 2013Jak już wyjechałaś z Mirissy to dowiedziałam się (od Chińczyka z Chicago i Polaków z Haputale), że w Elle jednak jest troszkę ciekawiej niż nam się wydawało. Ta główna droga to nie wszystko, są jednak lokalne knajpki przy sąsiednich drogach. Może nie tak tanie jak w Haputale, ale rozsądne. No i kilka fajnych tras wypadowych po okolicznych pagórkach i plantacjach też zrobiły na mnie wrażenie jak oglądałam zdjęcia.
emiwdrodze
23 marca, 2013ooo popatrz, no cos nie pasowalo, zeby ci wszyscy ludzie przyjezdzali tam bez powodu. Next time, next time..:) (choc niepredko on nastapi)
emiwdrodze
23 marca, 2013btw- znow spotkalas Chinczyka?:D
Ewa
23 marca, 2013No ba… :)