Do tej pory nie mogę się zdecydować, które z radżastańskich miast podobało mi się bardziej – Pushkar czy Jodhpur. Pewne jest, że to w Jodhpurze udało mi się zrobić kilka z moich ulubionych zdjęć z całej podróży.
Miasto niczym z „Księgi tysiąca i jednej nocy”. Jest niebieskie, bo ten kolor chłodzi w czasie upałów i ponoć odstrasza moskity – choć wersji tłumaczących to zjawisko jest kilka.
Jest to też kolor braminów – najwyższej kasty w Indiach i mówi się, że reszta mieszkańców przejęła od nich malowanie ścian na błękit.
Do Jodhpuru jadę autobusem przez pustynne tereny/sawannę. Piach, jak okiem sięgnąć, gdzieniegdzie tylko pojedynczy krzaczek i pasące się wielbłądy. Ale droga jest, i to całkiem porządna.
Turystów jak na lekarstwo- w ciągu 3 dni spotykam tu dosłownie kilka białych twarzy. Większość wybiera położony nieopodal Jaisalmer.
Nad miastem góruje imponująca forteca, nie ma się co dziwić, że prawie każdy guesthouse oferuje „rooftop restaurant” (knajpkę na dachu).
Wstęp do fortecy znów płatny dla mnie kilkadziesiąt razy więcej niż dla lokalsów :/ Buntuję się wewnętrznie, ale do środka wejść chcę koniecznie, więc, uśmiechając się ładnie do pana w kasie (jak ja nie znoszę tego robić!), udaje mi się wejść na bilecie zniżkowym – „legitymacja studencka została w hotelu, psze pana”. Przynajmniej tyle.
Warto! Podobno w porównaniu z innymi radżastańskimi fortecami, ta wypada „tak se”, ale ja nie mam z czym porównywać, więc mi się podoba, i to bardzo!
Dopiero z góry widać, jak bardzo błękitne jest to błękitne miasto, robi wrażenie:
Całe stare miasto i jego budynki, mimo, że obdrapane, są piękne i nie mogę się na to wszystko napatrzeć, łażąc wąskimi uliczkami.
Ale, żeby nie było, że ja ciągle tylko o krowach:
W Jodhpurze nawet mundurki szkolne są w kolorze blue:
A co dzieciakom sprawia największą radość? Moje okulary!
Widok z guesthouse’owej knajpy w drugą niż fort stronę – wieża zegarowa:
Biedna dzielnica:
W nocy zrywa się wiatr i burza piaskowa – moja pierwsza! Nie mogę zamknąć okna w swoim pokoju, bo jego 3/4 zajmuje tzw. „cooler”- ustrojstwo z wielkim wiatrakiem, które działa „prawie jak” klimatyzacja. Piach mi się wdziera do pokoju i widoczność jest na wyciągnięcie ręki. Wszystko w kurzu. Kolejnej nocy powtórka, ale, już mądrzejsza o wczorajsze doświadczenia, pakuję na noc zawartość plecaka do środka i zabezpieczam go dokładnie. I, o ile normalnie wiatrak chodzi na maksymalnych obrotach, to, kiedy zrywa się wiatr z pustyni, przykrywam się wszystkim, co mam, taki jest zzzimny.
W Jodhpurze atakuje mnie (wcale nie bezpański) pies – o tym już było. Niby rany nie ma, tylko zdarty naskórek, ale lekarz decyduje, że przeciw wściekliźnie zaszczepić trzeba. Osz no, jestem w Indiach, to mogłaby mnie przynajmniej dzika małpa ugryźć, a nie mały, głupi kundel :/
Z cyklu „indyjskie absurdy”. Postanawiam wyrobić sobie wreszcie lokalną kartę SIM, głównie po to, żeby móc połączyć się czasem z internetem. Idę do jedynego w okolicy punktu sprzedaży airtela- sieci, w której chcę mieć numer. Ale…nie sądziłam, że tyle z tym będzie zamieszania. Podchodzą do sprawy poważniej niż do wyrobienia wizy. Potrzebne jest zdjęcie paszportowe. Ja takie mam, ale białe obramowanie jest dokładnie obcięte, a to nie podoba się gościowi, bo w wymogach dokładnie jest podane, że musi być ileś tam milimetrów ramki… Dzwoni więc po przedstawiciela handlowego airtela, żeby przyszedł i obejrzał zdjęcie! Ten każe na siebie czekać jakąś godzinę. W końcu, zniecierpliwiona, przegrzebuję portfel i znajduję identyczne zdjęcie, ale mniej starannie obcięte (białego jest dosłownie pół milimetra więcej…). Pokazuję facetowi, a ten cały uradowany – to zdjęcie jest idealne! Ale i tak każe czekać na przedstawiciela… Ten przyjeżdża wreszcie i „zatwierdza” zdjęcie, a w ramach zadośćuczynienia za czekanie stawia mi czaj.
W sklepie natrafiam na…chusteczki higieniczne z Torunia! Taka bzdura, a ciepło się na sercu robi :)
Kiedy opuszczam Jodhpur (pociągiem), na dworcu stoi dwóch chłopaków, a przed nimi mała metalowa skrzyneczka. Dookoła nich tłum i ludzie ustawieni w kolejce. Wieszają im na szyjach girlandy z kwiatów, płaczą, lamentują. Podejrzewam, o co może chodzić, ale upewniam się, zagadując z kimś w pociągu. Niedawno zmarł im ojciec i ze spopielonym już ciałem w urnie jadą do Haridwaru (kolejne święte miasto nad Gangesem), aby je tam wrzucić do świętej rzeki.
Obieram kierunek na Bikaner, w którym mam namiary na Francuzkę prowadzącą tam (niby) organizację pomagającą dzieciom. Dostałam je od Antka (tego od Antarktydy), który spędził u niej dwa tygodnie. Nie mówi jednak wyraźnie, czy poleca zatrzymanie się u niej, tylko jest bardzo tajemniczy, mówiąc, że ciekawy jest mojej opinii na temat tego, co jego rodaczka tam charytatywnie robi. Ok, jadę więc z małą misją ;)
Z pociągu znów obserwuję sawannę. Widzę sępy rozszarpujące zakrwawione bydło. Wiatr nie przynosi najmniejszej ulgi, jest tak gorący, że wręcz parzy twarz, a zamiast czaju na pokładzie sprzedają już tylko lody.
Po drodze wioski, a to ich mieszkańcy:
(tych kilka ostatnich fotek pochodzi z albumu właścicieli hotelu)
Domi
30 stycznia, 2013Padłam :D ten zwierzak (ten zamiast kolejnej krowy) ma wyraz mordki jak Jar Jar Binks :D ja chcę go adoptować :D
emiwdrodze
30 stycznia, 2013zwierzak mnie też rozwalił, bo się gapił tak bez ruchu przez dłuższy czas, aż zwątpiłam, czy toto aby na pewno żywe jest, a nie jakieś wypchane :P
To zdaje się, Domi, koza jest :D Myślę, że z adopcją problemu by nie było, bo się tego luzem pełno szwenda, ale nadbagaż lekki byś miała :)
Domi
1 lutego, 2013Koza ?!?! myślałam że coś bliżej lamy :D
pojechana
23 stycznia, 2013Bajkowe foteczki, sama nie wiem czemu ciągle mi w tym kierunku nie po drodze.
Bodzia
14 stycznia, 2013Dopiero trafiłam na Twój blog i bardzo się z tego cieszę- piszesz z taką lekkością…no i zdjęcia przepiękne,że mam wrażenie jakbym sama oglądała wszystko na własne oczy.
Pozdrawiam- trzymaj się cieplutko.
emiwdrodze
14 stycznia, 2013To ja się cieszę z nowej czytelniczki- witam i do 'przeczytania’ :)
pozdrawiam!