Jak nie krowy, to wielbłądy… Pewnie już się tym zdążyliście znudzić, dlatego dziś na bloga zawitają szczury, i to nie byle jakie, bo święte! (ale wielbłądy też będą :D)
W Bikanerze z dworca odbiera mnie Natasha – Francuzka w kwiecie wieku. Mówi, że jest jedyną białą mieszkającą w tym mieście.
Natasha ma swój profil na couchsurfingu i przez tę stronę nawiązałam z nią kontakt, wspominając, że usłyszałam o niej od Antoine. Oczy wychodzą mi jednak na wierzch, kiedy docieram na miejsce i na ścianach w kilku miejscach widzę cenniki! W sypialni jest to wycena spędzonej u niej nocy, a w kuchni przy lodówce – ceny napojów się w niej znajdujących i poszczególnych posiłków :O
Oczywiście nie zależało mi jedynie na darmowym noclegu, ale wkurzam się – nie tak działa couchsurfing! Okazuje się, że Natasha prowadzi najzwyklejszy guesthouse i za darmo mogą zatrzymać się u niej tylko ci, którzy spędzą tam min. 2 tygodnie, pomagając w pracach domowych i nauce dzieci, którymi się zajmuje. Szkoda tylko, że nie napisała o tym na swoim profilu. Zwykle kiedy jestem w gości u couchsurferów, staram się pomagać w gotowaniu, zmywaniu, sprzątaniu, dzielić koszty posiłków. Tym razem jest tak samo. I do końca liczę na to, że cennik jest dla gości „z zewnątrz”, a mnie potraktuje jak na couchsurferkę przystało.
Już pierwszego wieczoru N. opowiada mi jakieś dziwne historie o naszym wspólnym znajomym, krytykuje go i „dobrze radzi”, żeby się z nim nie zadawać, popijając przy tym drogi koniak. Próbuje też mi wcisnąć swoje autorskie przepisy kulinarne – po francusku (!). „Jedyne” 100 rupii za kartkę papieru z dołączonymi trzema torebeczkami tanich tu przypraw.
Idę sama zwiedzać miasto (N. ma akurat spotkanie z pisarzem przygotowującym jej biografię) i na ulicy zagaduje mnie Hindus, Ali, który, jak się okazuje, też jest couchsurferem. Słysząc, że zatrzymałam się u Natashy, od razu proponuje przeniesienie się do taniego hoteliku jego kolegi, mówiąc, że u N. przecież zapłacę tyle samo, a on ma o wiele lepsze warunki. Fakt, pokój, który Natasha mi oferuje, jest ekstremalnie gorący, bo sąsiaduje z kuchnią i nie ma w nim okna. Za to wszystko żąda sobie 150 rupii za noc, ale ciągle się łudzę, że mnie ten cennik nie obowiązuje.
Wszyscy koledzy Alego, z którymi spędzam dwa dni, źle o niej mówią. Ponoć zgarnia mnóstwo kasy od rządu francuskiego i przeznacza ją na rozwój swojego biznesu (ma biuro podróży, organizuje wielbłądzie safari itp), zamiast na pomoc miejscowym. Biorę na to poprawkę, bo o organizacjach charytatywnych na ogół mówi się źle, sama po pracy w UNICEFie wiem, że nie brak w nich przekrętów, ale zakładam, że prawda leży gdzieś pośrodku, nic nie jest czarne albo białe.
Kumpel Alego, rikszarz, zabiera mnie na wycieczkę dookoła miasta, z przystankami w co ciekawszych havelach. Przez chwilę daje mi nawet poprowadzić pojazd :D Obsługa jest prosta – nie ma biegów ani sprzęgła, tylko gaz i hamulec, a zamiast kierunkowskazu przed zakrętami wystawia się rękę :) Na szczęście droga jest akurat pusta, bo szalonego indyjskiego ruchu bym raczej z perspektywy kierowcy nie ogarnęła.
Dwa krótkie filmiki z jazdy rikszą (oryginalna ścieżka dźwiękowa :D):
I rundka po mieście:
Potem jedziemy na farmę wielbłądów – odkąd dowiedziałam się, że takowa w Bikanerze jest, było jasne, że muszę się tam wybrać! Mijamy jakąś wioskę i gościu ni z gruchy, ni z pietruchy zaczyna rozmowę o prostytutkach. Wskazuje na całą zasłoniętą, idącą poboczem kobietę i mówi: „Ona bierze 100 rupii za godzinę, a Ty?”. Czasem już nie wiem, czy oni żartują, czy naprawdę mają takie wyobrażenie o białych kobietach :S
Wielbłądów na farmie mają ok. 270 – małe i duże, mniej i bardziej futrzaste. Różne odmiany – Jaisalmeri, Mewari, Bikaneri i Kachchhi (te dwa ostatnie dają ponad 7 litrów mleka dziennie), ale wszystkie jednogarbne.
W małym muzeum dowiedziałam się m.in., że:
- wielbłądy mają długą szyję i nogi, żeby na pustyni mogły widzieć, co się dzieje za kolejną wydmą
- żyją ok. 25 lat
- jeśli mają dostęp do wody, piją 25 litrów dziennie, ale spragnione wielbłądzisko może wypić naraz ponad 100 l
- bez picia wytrzymują mniej więcej tydzień
- mają trzy żołądki
Można oczywiście kupić torebki, paski i inne rzeczy zrobione z wielbłądziej skóry – ładne to wszystko i sprzedawca zapewnia, że skórę pozyskuje się ze zwierząt zdechłych w sposób naturalny, ale nie przekonuje mnie to.
Jeszcze popatrzcie jak leniwe płynie wielbłądzie życie :))
Ali każe mi się nazywać swoim „taxi na telefon”. Obwozi mnie po mieście na motorku. Jedziemy też do fabryki jedwabiu prowadzonej przez jego kolegów, która – jeśli wierzyć certyfikatom wiszącym na ścianach – sprzedaje materiały takim firmom jak Gucci i Home Decor. Co za miejsce! Spędzam tam chyba ze dwie godziny, próbując wybrać dla siebie JEDEN paszminowy szal spośród tysiąca tam wystawionych. Siadamy na dywanie z filiżanką czaju i wybieram, przebieram. Pokazują mi sztuczki z podpalaniem jedwabiu, przeciąganiem paszminy przez pierścionek – to drugie to akurat ściema, z wieloma materiałami da się tak zrobić. Są też przepiękne narzuty na łóżko. Tkaniny jakościowo są super, bardzo delikatne w dotyku, a ceny kilka, a nawet kilkanaście razy niższe niż w sklepach. Nie mogę uwierzyć, jak wielkie marże narzucają sobie sprzedawcy. Nie mogę też zdecydować się na jeden szal, bo wszystkie są równie piękne, ale w końcu jakiś tam kupuję, a dopiero następnego dnia orientuję się, że chłopaki ukradkiem wrzucili mi do plecaka jeden więcej w prezencie! :) Oczywiście nic za darmo – Ali przez dłuuugi czas wypisuje do mnie potem i wydzwania, planując nasze spotkanie w Europie, mimo że ani razu nie odbieram ani nie odpisuję. Czego to Hindus nie zrobi dla europejskiej wizy ;) Do domu Natashy jakoś nie mam ochoty wracać. Wieczorem spotykamy się w sporym gronie w hoteliku prowadzącym przez jednego z chłopaków. Urządzamy sobie ucztę – zamawiamy kilkadziesiąt chlebków naan i butter chickena, najlepszego, jakiego w życiu jadłam. W hotelu jest tylko jeden gość – Hiszpanka, która spędziła kilka miesięcy na wolontariacie w Waranasi. Chłopaki leżą na łóżku w kupie, wciąż się dotykają, przytulają, obejmują. Kilku z nich ma żony. Wiem, że to tutaj normalne, ale wciąż mnie takie zachowanie zadziwia.
Ali oferuje mi i Hiszpance darmowy masaż, mówiąc, że zajmuje się tym profesjonalnie. W takie bajki nie wierzymy, stwierdzając, że pewnie chce sobie po prostu 'podotykać’, ale pozwalamy sobie na – jak nam się wydaje, najmniej inwazyjny – masaż stóp. Dopiero potem dowiaduję się, że w Radżastanie to właśnie stopy i łydki uważa się za najseksowniejszą część ciała kobiety.
Gdzieś w międzyczasie dostaję smsa na mój nowy, zdobyty nie bez trudu, indyjski numer telefonu. To operator każe mi zgłosić się raz jeszcze do punktu obsługi klienta z dokumentami. Daje mi na to 24h, inaczej ma zablokować numer. Tego jeszcze brakowało… Wielka wyprawa na drugi koniec miasta, gdzie jest główny salon airtela, a tam facet mówi, że w systemie wszystko jest ok i niepotrzebnie się do nich zgłaszałam. Oto właśnie Indie.
Ostatni dzień przeznaczam na wycieczkę do „świętych szczurów”. Lokalnym autobusem to niecała godzina jazdy od Bikaneru.
Świątynia nazwana jest imieniem Karni Maty (Karni=cudowna, Mata=matka, choć całe życie była w celibacie i dzieci nie miała), czyli Hinduski, która postanowiła zostać ascetką. Podobno żyła 151 lat. Świątynię wybudowano w miejscu jej śmierci.
A czemu akurat szczury? Mówią, że Laxman – pasierb Karni Maty, utonął w stawie, kiedy chciał się z niego napić. Ta ubłagała boga śmierci, Jamę, aby przywrócił życie chłopakowi. Bóg zgodził się, aby Laxman i jej czterej pozostali przyrodni synowie odrodzili się pod postacią szczurów.
Nie no, jestem tolerancyjna, jeśli chodzi o religie, poza tym sporo Azjatów wierzy w reinkarnację, ale oddawać cześć szczurom?!
Przed wejściem do świątyni trzeba zdjąć buty – na szczęście, wcześniej ostrzeżona, wzięłam ze sobą skarpetki, na bosaka nogi bym tam nie postawiła. Jeszcze na ulicy przed świątynią widzę budki z olbrzymim wyborem słodyczy. Kupuję sobie parę i od razu zjadam, bo takie dobre, a dopiero po chwili widzę, że nikt tego nie je, tylko niosą do skonsumowania szczurom, kładąc je na ołtarzu! Zostawiają im też rozłupane kokosy. Wszędzie walają się śpiące, a także martwe, szczury. Żyje ich tu jakieś 20.000!!! Leżą w kątach, grupkami po kilkadziesiąt. A obok nich resztki jedzenia (przetrawionego pewnie też…). Obrzydliwstwo! A pośród tego wszystkiego modlący się ludzie.
Po świątyni biega też ponoć kilka białych szczurów – te uważane są za wcielenie samej Karni Maty i jej synów. Ich dostrzeżenie ma przynieść szczęście. Mi nie było dane.
Przy wyjeździe z domu Natashy pytam się, czy oczekuje ode mnie pieniędzy za nocleg, bo nie jest to dla mnie jasne. Ona wybałusza oczy i mówi, że oczywiście, przecież nie jest organizacją charytatywną :O Oddaję jej tyle, ile myślę, że mogło kosztować to, co jej zjadłam z lodówki plus prąd i woda, ale ani grosza więcej, o nie! Dostaje ode mnie za to negatywną referencję na couchsurfingu, moją pierwszą.
Kiedy zdaję relację z pobytu u niej Antkowi, mówiąc, że kobita nie ma najmniejszego pojęcia o couchsurfingu, ten odpowiada: „Ona nie ma pojęcia o NICZYM. Jest starą dziwaczką z wyższej klasy, żądną władzy. Powinienem powiedzieć ci to wcześniej, ale chciałem usłyszeć Twoją opinię na jej temat. Przepraszam.”
Natasha ostro reklamuje się w Internecie, można też o niej przeczytać w kilku przewodnikach turystycznych, w tym we francuskiej wersji Lonely Planet. Z zewnątrz to wszystko pięknie wygląda:
Czas ruszać dalej. Pierwszy raz w Indiach autobusem sypialnym. Ze śmierdzącym, pełnym kurzu i uczulającym mnie futrem w roli „pościeli”. Odgrodzona szybką – przynajmniej raz mogę spać w spokoju :) Do wyboru były „łóżka” jedno- lub dwuosobowe oraz zwykłe siedzenia na dole.
Kiedy jest jeszcze jasno, okolica wygląda tak:
Nagle zachmurza się i mimo, że do zachodu słońca jeszcze daleko, robi się coś takiego:
Kurz wdziera się też do środka autobusu przez nieszczelne szyby.
A nad ranem docieram do niesamowitego Amritsaru…
julialoveslife.pl
24 lipca, 2016Marzę o podróży do Indii :) mam nadzieję, że w przyszłym roku uda mi się to marzenie zrealizować i wyruszyć tam w podróż poślubną ;) podpisy pod zdjęciami wielbłądów świetne. Zawsze mnie fascynowało, jak długo mogą wytrzymać bez picia wody, ale o tym, po co im ta długa szyja, nie słyszałam.
Emiwdrodze
31 lipca, 2016Spełniaj marzenia! I pozdrów ode mnie wielbłądziska :D
pojechana
23 stycznia, 2013Couchsurfing z cennikiem? O czymś takim jeszcze nie słyszałam, nie ma to jak zarobkowa inwencja twórcza… No i nigdy nie myślałam, że powiem „ale te szczurki słodkie”- a jednak :-)
emiwdrodze
23 stycznia, 2013tyle słodyczy wpierniczają, to nic dziwnego ;)
Odkopałam dawno oglądany filmik, żebyś je mogła jeszcze w ruchu pooglądać: http://www.youtube.com/watch?v=GRj1TttwPgU&feature=player_embedded ;)
Ewa
16 stycznia, 2013Wielbłądzia seria wymiata! :) A jeśli chodzi o tuk-tuki… Skoro masz już doświaczenie… na Sri tuk-tuka można wynająć za około $7 na dzień :D
wiola.starczewska
16 stycznia, 2013Napisz co tam ciekawego w Londynie
emiwdrodze
21 stycznia, 2013napiszę! Dopiero wróciłam.
Joanna Jędrzejczyk
16 stycznia, 2013i az chce ruszyc za Toba..
emiwdrodze
21 stycznia, 2013to w drogę! Widzę, że foto profilowe już przygotowane na podróż ;)